czwartek, 19 listopada 2015

... in places that we've never been, for reasons we don't understand.

W niedzielę spełniło się jedno z moich największych marzeń. Kiedykolwiek. To chyba jedyny wstęp, jaki jestem w stanie z siebie wykrzesać.
Zacznijmy jednak od początku. Nie wiem czy mam mówić o tym, jak bardzo mnie przeraziły piątkowe wydarzenia w Paryżu i jak całą sobotę spędziłam na płaczu, że wcale to Londynu już nigdy więcej jechać nie chcę. No, może nie całą. Większość. Całe szczęście hości ledwo mnie uspokoili i jakoś zebrałam się, żeby w sobotni wieczór wsiąść w pociąg w kierunku Waterloo. Nie żałuję.
Zaczęłyśmy zgodnie z planem, mianowicie od ustawienia się w nie-aż-tak-długiej kolejce do klubu Tape London. Z niewiadomych przyczyn dotarcie do drzwi zajęło nam jakieś dwie godziny, tylko po to, aby usłyszeć, że nie wejdziemy, bo jest too busy tonight. No nic, trochę zawiedzione postanowiłyśmy się nie poddawać i próbować dalej. Wybór padł na Cirque Le Soir. Znowu kolejka. Kolejny stracony czas. Tak, stracony, bo znowu usłyszałyśmy to samo: sorry ladies, it's too busy. W tym momencie rozczarowanie sięgnęło zenitu albo po prostu już straciłyśmy ochotę na clubbing. Tak swoją drogą to dobrze wiemy, o co chodziło. I nie, wcale nie było aż takich tłumów. Ale może to przemilczę, bo nie chce wysnuwać kontrowersyjnych wniosków. Za to powiem Wam trochę zahaczając o to, co chyba powinnam zachować dla siebie, że bywając w takich miejscach od razu otrzymujemy minus pierdyliard do samooceny. Wszyscy tam wyglądają jak milion dolarów. Wszyscy. Jak to jest możliwe?!!
Tak czy owak, nasza szalona noc przybrała kierunek całodobowej restauracji McDonald's. Przemarznięte, znudzone i zmęczone poszłyśmy pochłaniać kalorie pod London Eye, ale tam też nie posiedziałyśmy nadzwyczaj długo, bo wiatr mało co łba nie urywał, więc naprawdę jedyne, co chciałyśmy, to wrócić do domu. Jak postanowiłyśmy, tak też zrobiłyśmy. Czekała nad podróż nocnymi autobusami, przy czym w drugim obie padłyśmy jak muchy i pomimo wrzasków i krzyków rozbawionego towarzystwa dookoła spałyśmy jak niemowlaki. Niestety, to nie koniec drogi, gdyż do docelowej destynacji dzieliło nas półtorej godziny oczekiwania na trzeci, tym razem już poranny autobus. Chcąc nie chcąc postanowiłyśmy wracać pieszo, pokonując tym samym trzy strefy Londynu o dziwo o własnych siłach, ale prawda jest taka, że ledwo się dowlokłyśmy. Pozytywna strona jest taka, że rzeczywiście byłyśmy na miejscu wcześniej, niż dowiózłby nas wyżej wspomniany pierwszy niedzielny autobus. I tak skończyła się nasza klubowa noc, o siódmej nad ranem. Tyle, że w żadnym klubie nie byłyśmy. 
Za to niedziela... Ahh, niedziela to zupełnie inna bajka. Jeszcze chyba o tym nie wspominałam, ale udało nam się załatwić wejście na widownię na live show do brytyjskiego X Factora. Nawet nie wyobrażacie sobie mojej radości, jako, że to jeden z moich ulubionych programów kiedykolwiek. No i Boże kochany, telewizja!! Show biznes!! One Direction!! Moje klimaty as fck. Nawet dzień zaczęłyśmy jak prawdziwe gwiazdy, zwlekając się z łóżka o 15 i dowiadując się, że... musimy być na miejscu o 17.  Co do cholery??!! Zawzięcie szykujemy się do wyjścia. Mija półtorej godziny. Świetnie, a w sam raz, żeby zdążyć na czas. Ha ha ha. Jasne. Nagle na biletach doczytujemy, że mamy dress code. I to nie byle jaki. Dress to impress i red carpet. Jeśli uważacie, że nie da się w dwie minuty z jeansów i trampek zrobić z siebie wersję co najmniej Sylwestrową to uwierzcie mi, można. Jesteśmy tego żywym dowodem. Ale to nic. Idziemy na przystanek, niby trochę spóźnione, ale pełne nadziei, że nie będzie aż tak źle. Przecież co więcej może się zdarzyć. Na przyszłość: nawet tak nie myślcie, bo los uwielbia wręcz płatać figle. Praktycznie wsiadając do autobusu zorientujemy się, że Oysterka została w domu. Całe szczęście tym razem to nie ja musiałam biec na boso po zabłoconych chodnikach. Nie, żeby mi się nic nie przytrafiło, bo byłoby zbyt dobrze. Mnie znowu na bramkach zatrzymało, swoją drogą nie wiem kiedy mi zżarło tyle kasy????? i straciłyśmy kolejne minuty. Cenne minuty. Docierając na miejsce dwie minuty przed 18 mogłyśmy odetchnąć z ulgą. Dlaczego? Orientujemy się, że mamy priority tickets, co mniej więcej oznacza, że tej nocy byłyśmy taktowane jako VIPs. Nie pytajcie, jak udało nam się zorganizować takie bilety. ;) Tak więc na miejsce przyszłyśmy jako ostatnie, a w kolejce ustawiono nas jako pierwsze, a przy okazji zostałyśmy zjechane wzrokiem przez całą resztę ludzi, która pewnie stała tam kilka godzin, zarówno tych w kolejce za nami, jak i tych przy barierkach na zewnątrz. Tak więc czekałyśmy sobie na tyłach trochę zagadywane przez ochroniarzy, przy okazji słuchając prób chłopców z Perfect. Całe szczęście nie stałyśmy jakoś szczególnie długo i nadszedł czas naszego wejścia do studia. Pierwsze wrażenie? Nawet nie mam słów. Wiem, słaba ze mnie blogerka, skoro brakuje mi słów, ale to jedyne, co mogę powiedzieć w tym momencie. Magia. Magia. Magia. No i tak prowadzą nas do naszych miejsc... W pierwszym rzędzie. Jakieś 5 metrów od głównej sceny i ze 2 metry od wybiegu. 3 metry od judges. W O W. Nawet nie zdążyłyśmy ochłonąć po fakcie, że damn mamy front row???, bo za kilka minut na scenie pojawili się chłopcy, nagrywając Perfect dla australijskiej wersji X Factora. I znowu nie jestem w stanie powiedzieć, jakie to uczucie, będąc TAK blisko. Najlepsze na świecie. Potem chwila przerwy i znowu chłopcy, tym razem nagrywając Perfect dla brytyjskiego X Factora. Nie wiem na ile powinnam opisywać to,co się działo przed, w trakcie i po ich występie, to może to pominę, bo raczej wszystko już jest powiedziane na Twitterze. Także kontynuując relację. Znowu trochę przerwy, w międzyczasie uczono nas klaskać i odpowiednio reagować w poszczególnych momentach. Mieliśmy nawet próby, jak mamy " dobrze się bawić "przed kamerami. Live show. Jak wygląda live show wiecie z telewizji, w międzyczasie, kiedy my widzimy reklamy, w studiu biegają ludzie od dekoracji/makijażystki/cała reszta ekipy i ogólnie jest jedno wielkie " zamieszanie ", ale to jest chyba dość oczywiste, co dzieje się w takich momentach. Czy to przed kamerami czy nie, wszyscy byli mili i kochani. Atmosfera w studiu sto na dziesięć. Podsumowując, to był jeden z najlepszych wieczorów w moim życiu i jestem przeszczęśliwa, że miałam okazje tego doświadczyć. Polecam każdemu i sama bym się chętnie jeszcze kiedyś wybrała. I to nie raz. ;)
Ale to nie koniec opowieści. Po zakończeniu programu, tj. nagraniu X Factora i części Xtra Factora z udziałem widowni opuściłyśmy studio. Pod bramą stały rzesze fanek, więc stwierdziłyśmy, że chłopcy pewnie jeszcze są w środku. No to stoimy i my. Zmarznięte, głodne i zmęczone. Dookoła napięcie, pełno paparazzi z drabinami i jedyna ciekawa rzecz, która się wówczas działa to moje omdlewanie. Naprawdę potrzebowałam coś zjeść i napić się wody. W taki wypadku: biegiem po ratunek, którym okazał sie dla nas McDonald's, w którym i tak nie zjadłyśmy, ale to szczegół. Tam czekała nas niespodzianka: w kolejce przed nami stoi nie kto inny jak Nick Grimshaw, którego swoją drogą i tak widziałyśmy przez kilka godzin tego dnia. Nie wiem, czy Nicka znacie, ale ja nie dość, że znam to dodatkowo bardzo lubię, widząc go co tydzień jako jurora tegorocznej edycji X Factora i słuchając go codziennie rano zaraz po tym, jak odstawie dziecko do szkoły w BBC Radio One jako prowadzącego poranny program. Na początku trochę spanikowałyśmy, bo był ze znajomymi, a pomimo, że mieszkamy w sumie w Londynie, to nie spotykamy sław na co dzień ( swoją drogą, raz przez przypadek trafiłyśmy na jakąś premierę filmu i widziałyśmy Anne Hathaway na czerwonym dywanie ) i bałyśmy się podejść, ale jakoś udało się nam go zaczepić, kiedy już wychodził. Był baaardzo miły, porozmawialiśmy trochę o tym jacy oboje jesteśmy głodni w trakcie oczekiwania, aż Oktawia zmieni kamerę w telefonie. Pożegnaliśmy się, życzyliśmy miłego wieczoru i już. Po wszystkim. Droga do domu, która mi się niemiłosiernie dłużyła. Wróciłam do domu o 1, nie mogłam zasnąć do 3, a o 6 musiałam wstać do pracy. Cały poniedziałek byłam nieżywa i chyba nadal tego nie odespałam. Z tego wszystkie w poniedziałek rano zatrzasnęłam sobie dom od zewnątrz i nie miałam pojęcia, jak się dostać. Tak spanikowana to dawno nie byłam, a serce waliło mi chyba jeszcze szybciej o ile to możliwe niż poprzedniego dnia, kiedy to Harry Styles stał dwa metry ode mnie. Cale szczęście sąsiadka była w domu i mi pomogła, bo inaczej to nawet nie chce myśleć, co to by było. W ruch poszła drabina i można było zobaczyć mnie w akcji - wspinającą się na 2,5 metrowy drewniany płot za domem. Nigdy więcej. Reszta tygodnia upływa mi dość typowo, nie dzieje się nic nadzwyczajnego, znowu praca/spotkania ze znajomymi/kurs/nicnierobienie. I tak zleci do kolejnego weekendu. Na nadchodzący mamy zaplanowane świąteczne zakupy. Nie mogę się doczekać!!!
Trzymajcie się, buźka x
PS. Przepraszam za zdjęcia z tego tygodnia, ale zapomniałam aparatu do Ldn i wszystkie są z telefonu :(
Nie mogłam sie oprzeć hahah nasz debiut telewizyjny ;)

środa, 11 listopada 2015

Is it already Christmas??

Pytanie w tytule jest bardzo adekwatne do tego, co od jakiegoś tygodnia dzieje się w Wielkiej Brytanii. Już od pierwszych dni listopada miasta zostały przybrane w świąteczne dekoracje. Jakież było moje zdziwienie, kiedy trzeciego dnia tego miesiąca kawa w Starbucksie wypełniła brzegi czerwonego kubka, kiedy w międzyczasie z głośników płynęło klasyczne Jingle Bells. Z jednej strony mamy jesień w pełni czyli deszczowe, wietrzne i pochmurne dni co normalnie przyprawiałoby mnie o Weltschmerz, ale nie tym razem. Tym razem jestem wdzięczna, że wokoło świecą kolorowe lampki, a choinki uginają się pod ciężarem ozdób, co zdecydowanie uprzyjemnia codzienne funkcjonowanie i pozwala przetrwać w jako takim stanie. 
W tygodniu czas upływa mi bardzo szybko, a w weekendy jeszcze szybciej. Dni spędzam na pracy/spotkaniach ze znajomymi/kursie/siłowni/nicnierobieniu. Ostatnia sobota to pełen chill out, ponieważ hości wyjechali na weekend do babci, a ja zostałam sama w domu, pilnując dobytku. Żartuję, po prostu nie chciało mi sie ruszyć z domu. Spędziłam spokojny dzień, w którym odpoczęłam i naładowałam baterie na kolejne dni.
Niedzielnym rankiem wyruszyłam do Londynu, czyli to, co lubię najbardziej. Na pierwszy ogień poszło British Museum - muszę szczerze przyznać, że jestem zachwycona! Muzeum to głównie epoka antyku, chociaż nie tylko, dlatego wszystkie zbiory starożytności zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Porównajmy mnie do happy bunny biegającego dookoła z oczami jak pięć złotych, no bo jak to, te obiekty naprawdę mają kilka tysięcy lat?? Jak dotąd mogę to uznać za moje ulubione muzeum w Londynie. Kolejnym punktem naszego dnia było zlokalizowanie miejsca, w które udajemy sie w przyszły weekend, żeby to w kolejną sobotę się o to nie martwić. Wbrew pozorom, pomimo naszych starań... i GPSu, teoretycznie krótki odcinek zajął nam przynajmniej półtorej godziny, a potem dosłownie kręciłyśmy się wokół pożądanego miejsca przez kolejne długie kilkadziesiąt minut. Tak tak, przynajmniej zwiedziłyśmy nowe zakątki miasta i koniec końców dotarłyśmy tam, gdzie chciałyśmy. Z opóźnieniem. Nieważne. Cała ta wyprawa nieźle nas zmęczyła, dlatego też wycieczka pod tytułem: dajcie nam jeeeeeeść było dość oczywista. Wybrałyśmy Westfield na Sheperd's Bush i sprawdzoną naleśnikarnię. A potem... wpadłyśmy w zakupowy szał do tego stopnia, że nawet nie zdążyłyśmy porządnie iść na zaplanowaną kawę, bo nam centrum zamknęli. Wieczór spędziłyśmy włócząc się po Oxford Street.. ok, miałyśmy iść do pubu, ale znowu nie trafiłyśmy, takie z nas pierdoły, dlatego zdecydowałyśmy się na kunsztowną kolację w McDonaldzie. Dzień zakończyłyśmy standardowym spacerem, otoczone pięknymi widokami nad Tamizą. I po weekendzie. Jako, że jesteśmy już prawie w połowie kolejnego tygodnia, to zdradzę Wam, że nadchodzący weekend zapowiada się bardzo ekscytująco... Ale na to musimy jeszcze trochę poczekać.
Jako motywator na ten tydzień powiem Wam, żebyście nigdy się nie poddawali. Z własnego przykładu mogę powiedzieć, że jeszcze rok temu byłam przekonana, że w życiu nie czeka mnie nic dobrego, że nigdy nic mi się nie uda, że nic nie ma sensu. Kilka dni temu spędzając kolejny wspaniały wieczór w najpiękniejszym mieście na świecie uświadomiłam sobie, że było warto. Życzę Wam tego samego, postawcie sobie cele i dążcie do nich ... mimo wszystko. Warto przetrwać gorszy czas w życiu. Warto przetrwać wszystko dla momentu, w którym jedynymi łzami są łzy szczęścia.
Miłego tygodnia, buziaki x
___________
The question which I've put as a post title is really suitable for the stuff  happening in the UK in recent days. From the very start of November all towns and cities are covered in Christmas decorations. What a big surprise when on 3rd November my Starbucks coffee appeared in a red cup with Jingle Bells playing in the background. On one hand we have real autumn in here: a lot of rainy, windy days what usually puts me in a bad mood, causing so called Weltschmerz / by the way, if you haven't read The Sorrows of Young Werther - you absolutely should. / but not this time. Now I am thankful that there's so many colourful lights and beautiful baubles on Christmas trees what keeps me going somehow. 
During the weekdays the time flies so fast and even faster during the weekends. On the weekdays I usually spend time working/meeting with friends/going to college/going to gym/doing nothing. I've spent last Saturday on chilling out and resting, because my host fam went to grandma's for two days. And they left me at home so I could be the home guard. JK, I was too lazy to move my ass from bed and actually do something.  So I just stayed in and enjoyed a quiet day.
On Sunday morning I went to London, what is obviously my favourite thing to do. The first place we went to was British Museum - and I can honestly say that I was really impressed! Museum mainly consists of Ancient history stuff and exhibitions make a great impression. I was like happy bunny running around and getting excited about all these ancient stuff, it was like wow are these things really five thousand years old? I think it's my favourite museum in London so far. The next thing on our list was checking the location of the place that we're going to next weekend, so we woudn't have problems on Saturday. But it turned out it wasn't that easy and despite our efforts and sat nav... we wasted so much time walking around and getting lost in quite uncomplicated area. Well, at least we explored some nice and unknown places in da city. We found a place, which we were looking for eventually, but this trip made us literally dreaming about food. We chose Westfield and CrepeAffaire, which we had already known before. And then we went for a quick shopping... alright, not that quick. We didn't even realize it was so long until we heard the announcement that they were closing in 10 minutes. So we had to leave and we decided to spend an evening on Oxford Street. We were supposed to go to a pub, but we coudn't find it. Oh please, again?! How fcked up our sense of direction is?! So we had a nice posh supper at McDonald's. We ended the day on standard walk by the Thames. Yeah, that's it. Now we're in the middle of the week, so I can tell you that next weekend is going to be awesome. But shh. Let's wait and see. 
There we go, now it's the time for some motivational speech. Never give up. I can say from my own experience that a year ago I was sure that there's nothing good about my future and that life doesn't make sense. And now, a few days ago sitting on the bench and looking at beautiful London I've realized that it was worth it. I wish you could do the same, get rid of fear and whatever holds you back. One day the only tears in your eyes will be the happiness ones. 
Have a nice week, xoxo. 
bae xx



poniedziałek, 2 listopada 2015

Sześćdziesiąt cztery.

Dwa miesiące. Paradoksalnie, czas pędzi jak szalony, kiedy najchętniej zatrzymałoby się go w miejscu. Na zawsze.
Kilka dni temu rozpoczęłam trzeci miesiąc swoje przygody jako au pair. Zastanawiałam się długo, jak ma wyglądać ten oto post. W zasadzie dalej nie mam konkretnej koncepcji, dlatego będzie o wszystkim i o niczym. Co u mnie? Nic ciekawego w zasadzie. Ostatni tydzień to half term, czyli spędziłam tydzień na względnym nicnierobieniu. Polecam każdemu tak od czasu do czasu. Oh, i Halloween! Jak mogłam zapomnieć o Halloween! Jako, że nie jestem fanką tego święta, zostałam w domu, ale mogę powiedzieć, że było świetnie! Przez cały wieczór z częstotliwością ... co dwie minuty do drzwi dobijały się przynajmniej kilkuosobowe grupki, chociaż zazwyczaj większe, dzieci w najwymyślniejszych strojach. Świetny wieczór, rozdawane cukierki, których w koniec końców nam zabrakło! sprawiały dzieciakom niesamowitą radość. Jestem na tak.
Co mogę powiedzieć po dwóch miesiącach bycia au pair? Że jak dotąd to była najlepsza decyzja w moim życiu. To wszystko, co się teraz tutaj dzieje to więcej niż sobie wymarzyłam. Jestem szczęśliwa. Kocham życie. Jestem niesamowicie wdzięczna, że mogę być w Londynie kiedy tylko zechcę. Że mogę chodzić na koncerty i wystawy. Że stać mnie na więcej niż kiedykolwiek. Że mam cudowną host rodzinę. Że lubię swoją pracę. Że poznałam tu wspaniałych ludzi. Że spełniam marzenia. Nie.. ja żyję marzeniami. Dosłownie.
Odkąd wyjechałam to czuję, że świat stoi dla mnie otworem i wszystko jest możliwe. Przestałam niepotrzebnie przejmować się opinią innych. Żyję. Po prostu żyję. Albo aż żyję. Nareszcie. Uwolniłam się od wszystkiego, co sprawiało, że byłam nieszczęśliwa. I co chyba najlepsze, sama widzę, jak bardzo się w ostatni czasie zmieniłam. Ten wyjazd to trochę terapia szokowa, która wniosła w moje życie same dobre rzeczy. Stałam się bardziej pozytywną osobą, uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Jestem bardziej pewna siebie, otwarta i przede wszystkim, samodzielna. Przemiana, której nigdy nie doświadczyłabym w Polsce. A tyyyle jeszcze przede mną!
Oczywiście sę też małe minusy programu, nigdy nie ma idealnie. Mała czasem jest marudna, hości czasem się czepiają i czasem nie mogę się doczekać, kiedy pójdę na swoje i nie będę musiała się do kogoś dostosowywać, bo przecież nie mieszkam u siebie. Mówię to, żeby nie było, że jest jak w bajce. Nie jest. Ale jest wystarczająco, żebym była naprawdę szczęśliwa.
Miłego tygodnia, xoxo.
 ___________
Two months. I feel like the time flies so fast when I want it to slow down. Or stop. For ever.
A few days ago my third month of being an au pair has started. I've been wondering about this post for quite a long time. I have to admit that I'm still not sure about it, so I'm going to talk a little bit on everything basically. When it comes to me, there wasn't that much going on during the last days. There was a half term break, so I spent the days doing nothing most of the time. I felt like I needed that, not because I was overworked, but more overwhelmed. Anyway, if you have a chance [ or chonce ], please do the same. You'll thank me later. A few minutes passed until I realized that damn! Two days ago it was Halloween! Considering the fact that I'm not a big fan of this day, I stayed at home.. but I still had fun! There was a knocking on the door around every two minutes and then there was me running happily to open it and give the treat to chilren. A lot of children! We ended up running out of sweets really fast! But it really seemed that the whole trick or treat thing made children happy and it definitely made my day as well.
What can I say about being an au pair after two months? I can say that I'm sure it was the best decision I've ever made in my entire life. I swear, my life's more than I've ever wished for. I am happy. I can honestly say: I love my life. I'm so thankful that I can go to London whenever I want to. That I can go on exhibitions and concerts. That I can afford more than I ever could before. That I have wonderful host family. That I've met so many amazing people. That I'm making my dreams come true.. Or nah. That I'm living a dream. 
Lately I've been thinking a lot about my future whyyyyyy I still have 9 months left?! and I think I've made a decision. I'm not going to talk about it now, because it's definitely too early, but I do believe that I can make it. Since I'm living here, I feel like the world's in my hands. That nothing is impossible. Finally I've stopped caring about other people's opinions. I feel alive. I let go of everything that used to bring me down. And what's the most important - I can see how much I've changed. I think becoming an au pair was some kind of shock therapy, which made me see a lot of good things in life. I've become more posivite person, that's for sure. I'm also more confident and definitely more independent. These are changes, which I'd never experience in Poland. And ahh! So much more is coming!
Of course, there are some little disadvantages of this whole new life, but it can't be that perfect, can it? I just want to make you realize that it's not a fairytale. But it's enough to make me the happiest person on Earth.
Have a nice week, xoxo.