Zacznijmy jednak od początku. Nie wiem czy mam mówić o tym, jak bardzo mnie przeraziły piątkowe wydarzenia w Paryżu i jak całą sobotę spędziłam na płaczu, że wcale to Londynu już nigdy więcej jechać nie chcę. No, może nie całą. Większość. Całe szczęście hości ledwo mnie uspokoili i jakoś zebrałam się, żeby w sobotni wieczór wsiąść w pociąg w kierunku Waterloo. Nie żałuję.
Zaczęłyśmy zgodnie z planem, mianowicie od ustawienia się w nie-aż-tak-długiej kolejce do klubu Tape London. Z niewiadomych przyczyn dotarcie do drzwi zajęło nam jakieś dwie godziny, tylko po to, aby usłyszeć, że nie wejdziemy, bo jest too busy tonight. No nic, trochę zawiedzione postanowiłyśmy się nie poddawać i próbować dalej. Wybór padł na Cirque Le Soir. Znowu kolejka. Kolejny stracony czas. Tak, stracony, bo znowu usłyszałyśmy to samo: sorry ladies, it's too busy. W tym momencie rozczarowanie sięgnęło zenitu
Tak czy owak, nasza szalona noc przybrała kierunek całodobowej restauracji McDonald's. Przemarznięte, znudzone i zmęczone poszłyśmy pochłaniać kalorie pod London Eye, ale tam też nie posiedziałyśmy nadzwyczaj długo, bo wiatr mało co łba nie urywał, więc naprawdę jedyne, co chciałyśmy, to wrócić do domu. Jak postanowiłyśmy, tak też zrobiłyśmy. Czekała nad podróż nocnymi autobusami, przy czym w drugim obie padłyśmy jak muchy i pomimo wrzasków i krzyków rozbawionego towarzystwa dookoła spałyśmy jak niemowlaki. Niestety, to nie koniec drogi, gdyż do docelowej destynacji dzieliło nas półtorej godziny oczekiwania na trzeci, tym razem już poranny autobus. Chcąc nie chcąc postanowiłyśmy wracać pieszo, pokonując tym samym trzy strefy Londynu o dziwo o własnych siłach, ale prawda jest taka, że ledwo się dowlokłyśmy. Pozytywna strona jest taka, że rzeczywiście byłyśmy na miejscu wcześniej, niż dowiózłby nas wyżej wspomniany pierwszy niedzielny autobus. I tak skończyła się nasza klubowa noc, o siódmej nad ranem. Tyle, że w żadnym klubie nie byłyśmy.
Za to niedziela... Ahh, niedziela to zupełnie inna bajka. Jeszcze chyba o tym nie wspominałam, ale udało nam się załatwić wejście na widownię na live show do brytyjskiego X Factora. Nawet nie wyobrażacie sobie mojej radości, jako, że to jeden z moich ulubionych programów kiedykolwiek. No i Boże kochany, telewizja!! Show biznes!! One Direction!! Moje klimaty as fck. Nawet dzień zaczęłyśmy jak prawdziwe gwiazdy, zwlekając się z łóżka o 15 i dowiadując się, że... musimy być na miejscu o 17. Co do cholery??!! Zawzięcie szykujemy się do wyjścia. Mija półtorej godziny. Świetnie, a w sam raz, żeby zdążyć na czas. Ha ha ha. Jasne. Nagle na biletach doczytujemy, że mamy dress code. I to nie byle jaki. Dress to impress i red carpet. Jeśli uważacie, że nie da się w dwie minuty z jeansów i trampek zrobić z siebie wersję co najmniej Sylwestrową to uwierzcie mi, można. Jesteśmy tego żywym dowodem. Ale to nic. Idziemy na przystanek, niby trochę spóźnione, ale pełne nadziei, że nie będzie aż tak źle. Przecież co więcej może się zdarzyć. Na przyszłość: nawet tak nie myślcie, bo los uwielbia wręcz płatać figle. Praktycznie wsiadając do autobusu zorientujemy się, że Oysterka została w domu. Całe szczęście tym razem to nie ja musiałam biec na boso po zabłoconych chodnikach. Nie, żeby mi się nic nie przytrafiło, bo byłoby zbyt dobrze. Mnie znowu na bramkach zatrzymało, swoją drogą nie wiem kiedy mi zżarło tyle kasy????? i straciłyśmy kolejne minuty. Cenne minuty. Docierając na miejsce dwie minuty przed 18 mogłyśmy odetchnąć z ulgą. Dlaczego? Orientujemy się, że mamy priority tickets, co mniej więcej oznacza, że tej nocy byłyśmy taktowane jako VIPs. Nie pytajcie, jak udało nam się zorganizować takie bilety. ;) Tak więc na miejsce przyszłyśmy jako ostatnie, a w kolejce ustawiono nas jako pierwsze, a przy okazji zostałyśmy zjechane wzrokiem przez całą resztę ludzi, która pewnie stała tam kilka godzin, zarówno tych w kolejce za nami, jak i tych przy barierkach na zewnątrz. Tak więc czekałyśmy sobie na tyłach trochę zagadywane przez ochroniarzy, przy okazji słuchając prób chłopców z Perfect. Całe szczęście nie stałyśmy jakoś szczególnie długo i nadszedł czas naszego wejścia do studia. Pierwsze wrażenie? Nawet nie mam słów. Wiem, słaba ze mnie blogerka, skoro brakuje mi słów, ale to jedyne, co mogę powiedzieć w tym momencie. Magia. Magia. Magia. No i tak prowadzą nas do naszych miejsc... W pierwszym rzędzie. Jakieś 5 metrów od głównej sceny i ze 2 metry od wybiegu. 3 metry od judges. W O W. Nawet nie zdążyłyśmy ochłonąć po fakcie, że damn mamy front row???, bo za kilka minut na scenie pojawili się chłopcy, nagrywając Perfect dla australijskiej wersji X Factora. I znowu nie jestem w stanie powiedzieć, jakie to uczucie, będąc TAK blisko. Najlepsze na świecie. Potem chwila przerwy i znowu chłopcy, tym razem nagrywając Perfect dla brytyjskiego X Factora. Nie wiem na ile powinnam opisywać to,co się działo przed, w trakcie i po ich występie, to może to pominę, bo raczej wszystko już jest powiedziane na Twitterze. Także kontynuując relację. Znowu trochę przerwy, w międzyczasie uczono nas klaskać i odpowiednio reagować w poszczególnych momentach. Mieliśmy nawet próby, jak mamy " dobrze się bawić "przed kamerami. Live show. Jak wygląda live show wiecie z telewizji, w międzyczasie, kiedy my widzimy reklamy, w studiu biegają ludzie od dekoracji/makijażystki/cała reszta ekipy i ogólnie jest jedno wielkie " zamieszanie ", ale to jest chyba dość oczywiste, co dzieje się w takich momentach. Czy to przed kamerami czy nie, wszyscy byli mili i kochani. Atmosfera w studiu sto na dziesięć. Podsumowując, to był jeden z najlepszych wieczorów w moim życiu i jestem przeszczęśliwa, że miałam okazje tego doświadczyć. Polecam każdemu i sama bym się chętnie jeszcze kiedyś wybrała. I to nie raz. ;)
Ale to nie koniec opowieści. Po zakończeniu programu, tj. nagraniu X Factora i części Xtra Factora z udziałem widowni opuściłyśmy studio. Pod bramą stały rzesze fanek, więc stwierdziłyśmy, że chłopcy pewnie jeszcze są w środku. No to stoimy i my. Zmarznięte, głodne i zmęczone. Dookoła napięcie, pełno paparazzi z drabinami i jedyna ciekawa rzecz, która się wówczas działa to moje omdlewanie. Naprawdę potrzebowałam coś zjeść i napić się wody. W taki wypadku: biegiem po ratunek, którym okazał sie dla nas McDonald's, w którym i tak nie zjadłyśmy, ale to szczegół. Tam czekała nas niespodzianka: w kolejce przed nami stoi nie kto inny jak Nick Grimshaw, którego swoją drogą i tak widziałyśmy przez kilka godzin tego dnia. Nie wiem, czy Nicka znacie, ale ja nie dość, że znam to dodatkowo bardzo lubię, widząc go co tydzień jako jurora tegorocznej edycji X Factora i słuchając go codziennie rano zaraz po tym, jak odstawie dziecko do szkoły w BBC Radio One jako prowadzącego poranny program. Na początku trochę spanikowałyśmy, bo był ze znajomymi, a pomimo, że mieszkamy w sumie w Londynie, to nie spotykamy sław na co dzień ( swoją drogą, raz przez przypadek trafiłyśmy na jakąś premierę filmu i widziałyśmy Anne Hathaway na czerwonym dywanie ) i bałyśmy się podejść, ale jakoś udało się nam go zaczepić, kiedy już wychodził. Był baaardzo miły, porozmawialiśmy trochę o tym jacy oboje jesteśmy głodni w trakcie oczekiwania, aż Oktawia zmieni kamerę w telefonie. Pożegnaliśmy się, życzyliśmy miłego wieczoru i już. Po wszystkim. Droga do domu, która mi się niemiłosiernie dłużyła. Wróciłam do domu o 1, nie mogłam zasnąć do 3, a o 6 musiałam wstać do pracy. Cały poniedziałek byłam nieżywa i chyba nadal tego nie odespałam. Z tego wszystkie w poniedziałek rano zatrzasnęłam sobie dom od zewnątrz i nie miałam pojęcia, jak się dostać. Tak spanikowana to dawno nie byłam, a serce waliło mi chyba jeszcze szybciej o ile to możliwe niż poprzedniego dnia, kiedy to Harry Styles stał dwa metry ode mnie. Cale szczęście sąsiadka była w domu i mi pomogła, bo inaczej to nawet nie chce myśleć, co to by było. W ruch poszła drabina i można było zobaczyć mnie w akcji - wspinającą się na 2,5 metrowy drewniany płot za domem. Nigdy więcej. Reszta tygodnia upływa mi dość typowo, nie dzieje się nic nadzwyczajnego, znowu praca/spotkania ze znajomymi/kurs/nicnierobienie. I tak zleci do kolejnego weekendu. Na nadchodzący mamy zaplanowane świąteczne zakupy. Nie mogę się doczekać!!!
Trzymajcie się, buźka x
PS. Przepraszam za zdjęcia z tego tygodnia, ale zapomniałam aparatu do Ldn i wszystkie są z telefonu :(
Nie mogłam sie oprzeć hahah nasz debiut telewizyjny ;) |