wtorek, 27 grudnia 2016

Pre - departure post: 7 days left!!

Witam Was w ostatnim tegorocznym poście. Przygotowania do wyjazdu idą pełną parą, jednak mogę już z pełna ulgą powiedzieć, że otrzymałam wizę, uporałam się ze wszystkimi pozostałymi formalnościami i jestem teoretycznie gotowa do drogi, praktycznie jednak jestem na etapie ostatniego kompletowanie prezentów dla host rodziny i obmyślania w jaki sposób przetransportuje na inny kontynent pół swojego dobytku.
Punktem kulminacyjnym ostatniego miesiąca była wizyta w ambasadzie w Warszawie. Kiedy już przebrnęłam przez DS160, którego wypełnienie zajęło mi jakieś cztery godziny; nie Ameryko, nie jestem terrorystą, dokonałam opłaty co udało się dopiero po uprzednich x telefonach na linii pomiędzy biurem - bankiem - ambasadą, umówiłam się na spotkanie, którego najbliższy możliwy termin wypadał za dwanaście dni. Musze przyznać, że jechałam do Warszawy bardzo zestresowana, jednak zdecydowanie nie było do tego powodu. Wizyta w ambasadzie przebiegła sprawnie, bezproblemowo i w zaskakująco ( naprawdę się nie spodziewałam, że każdy będzie aż tak miły! ) przyjemnej atmosferze. Rozmowa z panią konsul trwała może trzy minuty i ani się obejrzałam, a usłyszałam upragnione: " Congratulations, enjoy your stay in the United States. " Zgodnie z tym, jak udało mi się wyczytać wcześniej na przeróżnych blogach innych au pair, otrzymanie wizy J1 to zazwyczaj tylko formalność i trzy dni później otrzymałam paszport z załączoną promesa wizową ( i DS2019 wpiętym wszywkami do paszportu, co początkowo zmroziło mi krew w żyłach, bo przecież na nim nic nie widać w taki sposób???? A jednak, tak ma być i już 😜 ) prosto do swych drzwi.
Swoją drogą, kiedy czekałam na moją rozmowę z konsulem, wymieniłam kilka zdań z dziewczyną siedzącą obok mnie. Okazało się, że starała się o wizę turystyczną trzeci raz, ponieważ dwa poprzednie zakończyły się odmową z powodu " niewystarczającej więzi z krajem ojczystym. " Byłam w szoku! Powiem Wam szczerze, że mi to się wydało, że właściwie każdy, kto wcześniej nie miał zatargów z prawem USA dostaje tą wizę, ale jednak nie. To zdecydowanie sprawiło, że stresowałam jeszcze bardziej, całe szczęście zupełnie niepotrzebnie.
____
Obecnie: Właśnie kończę pre - departure orientation online course i powiem Wam, że w o w, ile tego było! Niestety, nie żartowali pisząc we wstępie, że na cały kurs należy poświęcić co najmniej 20 godzin. Stwierdziłam, że skoro i tak nie mam nic lepszego do roboty, to lepiej wczuję się w nadchodząca przygodę, kiedy wypełnię wszystko jak należy. Część informacji była tak oczywista, a co za tym idzie dość nudna, jednak w ogólnej nie było aż tak źle i czuje się doedukowana, chociaż zdaje sobie sprawę, że już za tydzień czeka mnie powtórka z rozrywki i tłuczenie tego samego materiału od nowa tylko, że tym razem w hotelu na drugiej stronie globu.  
____
Powiem Wam jeszcze jedną nowinę: Na 12 dni przed wylotem obudziłam się z bólem zęba. O zgrozo! Nie wiem kto był bardziej zaskoczony, jak czy moja dentystka, no bo jak to - przegląd dopiero zrobiony, wszystko z zewnątrz wygląda w porządku, a mnie boli i koniec. Raz dwa trzy, prześwietlenie, no i jednak - ząb do leczenia. Całe szczęście poszło dość szybko i na jednej wizycie udało się rozwiązać problem, jednak nie powiem, najadłam się strachu kiedy z ciekawości sprawdziłam cennik amerykańskich dentystów - obym nigdy nie miała tej " przyjemności " korzystać z takowych usług w Stanach!
____
To by chyba było na tyle. Mam nadzieję, że mieliście cudowne, rodzinne Święta i życzę Wam szampańskie zabawy Sylwestrowej i wszystkiego dobrego w nadchodzącym roku!
Następny post już ze Stanów! x

czwartek, 3 listopada 2016

Amerykański update ( BARDZO EKSCYTUJĄCY UPDATE )

Frensham Pond
Zakładam, że tytuł posta nie pozostawia wielu wątpliwości.
Niesamowicie szczęśliwa i podekscytowana oznajmiam, iż znalazłam swój perfect match i oficjalnie wraz z dniem 03.01.2017 rozpocznę swoją amerykańską przygodę.
Krótko opowiem Wam o mojej historii dobierania z rodzinami i w ogóle co i jak to ze mną było, bo w zasadzie do tej pory o moich poczynaniach wiedzieli tylko najbliżsi.
Zaraz po powrocie z Niemiec ukończyłam kompletowanie dokumentów i ostatniego dnia września udałam się do Warszawy na interview. Wykonanie testu psychometrycznego i sama rozmowa przebiegły sprawnie i w miłej atmosferze. Następnie, zgodnie z tym, co zostało mi powiedziane w biurze, czekałam dwa tygodnie i otwarcie profilu dla rodzin i takim sposobem w mój au pair room został otwarty w połowie października. Na pierwszą host rodzinę czekałam sześć dni, kolejne pojawiały się z w odstępach kilku dni, co było bardzo pozytywnym zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, że to dość niepopularny czas na wyjazdy.

Szybki przegląd historii mojego matchowania:
match #1
dzieci: B8 B8 G13
lokalizacja: okolice Detroit
Pierwszy email, który od nich otrzymałam, zawierał oczywiście typowy host fam letter i dopisek, że szukają kogoś, kto zostałby u nich potencjalnie dwa lata. Szczerze odpowiedziałam, że niestety, ale dwa lata w moim przypadku nie wchodzą w grę. Koniec. Nie dostałam więcej odpowiedzi, a i ja nie nalegałam, bo cóż, okolice Detroit nie są zachęcające.

match #2... mój PERFECT MATCH
dzieci: G5 G8 G11
lokalizacja: przedmieścia Stamford, Connecticut
Powiem tak: po zeszłorocznych przygodach w Anglii wiedziałam dokładnie, czego szukam w host rodzinie, jakich chce zasad, co powinno mieścić się w planie dnia i ogólnie rzecz biorąc, miałam dość dokładnie sprecyzowany model. Miałam ogromne szczęście właśnie taką host rodzinę znaleźć! Urocze host dziewczynki; host rodzice wydają się bardzo w porządku i cóż ja mogę Wam więcej powiedzieć, od początku nam kliknęło. Mam wrażenie, że spędzimy razem świetny czas. Plus oh, wymarzona lokalizacja! Nowy Jork na wyciągnięcie ręki, no i wschodnie wybrzeże, o którym marzyłam!

match #3
dzieci: B2 B6
lokalizacja: Boston
Z tą rodziną zostałam zmatchowana na kilka godzin przed oficjalnym wyrażeniem chęci współpracy przez moją host rodzinę, ale jako, ze już wiedziałam, co się kroi, to grzecznie odmówiłam i życzyłam powodzenia w dalszych poszukiwaniach au pair.

Tak to mniej więcej wyglądało. Teraz zgodnie z kolejnością spraw, jestem na etapie oczekiwania na placement pack i visa application papers, które są w drodze do mnie wprost z Londynu, przy okazji załatwiając wszystko inne, co do załatwienia pozostało, a zostało dużo, uwierzcie mi. Tak mi leci dzień za dniem, a moim ulubionym zajęciem jest odliczanie dni, a zapewne niedługo całkowicie zwariuje i zacznę liczyć godziny, do wyjazdu. Będę informować na bieżąco.
Do następnego x

sobota, 29 października 2016

Summer in England / trip to Germany

It's a perfect definition of " Sunday brunch with the view " :)
O ile nie jestem pewna, co mogłoby zostać uznane za domenę moich postów, z łatwością mogę stwierdzić, co zdecydowanie nią nie jest - chronologia. Oh, a skoro już publicznie i oficjalnie się do tego przyznałam, to mogę iść na całość - i zamierzam opowiedzieć co nie co o moich letnich miesiącach ( o wiele cieplejszych i pogodniejszych niż Wam się wydaje! ) w mojej osobistej krainie szczęśliwości... Wielkiej Brytanii, oczywiście.
Lato zdecydowanie należało do intensywnych. Lipiec był miesiącem pożegnań z przyjaciółmi wracającymi do swoich krajów. Ukończyłam kurs i śpiewająco zdałam wszystkie egzaminy. Pod koniec miesiąca, kiedy moja host rodzina spędzała wakacje w Stanach Zjednoczonych, udałam się na dwutygodniowy odpoczynek do Polski, w której w owym czasie moja nieobecność sięgnęła siedmiu miesięcy. Zatem jak było w lipcu? Ciepło, słonecznie i melancholijnie jednocześnie. Za to sierpień... W sierpniu to się dopiero działo! Pierwszy weekend po powrocie z wakacji spędziłam wychodząc do nowych ludzi - i to była najlepsza możliwa decyzja! Poznałam kilka dziewczyn, które w błyskawicznym czasie stały się moimi przyjaciółkami ( wiecie, tak czasem między wami kliknie, że macie wrażenie, że znacie się od zawsze ) plus zyskałam duże grono znajomych. A potem już leciało: impreza za imprezą, wypad za wypadem, pikniki nad pobliskim jeziorem, wspólne lunche i spędzanie razem każdej wolnej chwili ( ahh dzięki ci losie, a może przede wszystkim moja host rodzino, za schedule przypominający bardziej wakacyjne nicnierobienie niż pracę dzięki czemu wolnego miałam aż w nadmiarze. ) Równocześnie korzystając z ostatnich możliwych wypadów do Londynu odhaczałam wszystko, co na mojej liście " do zrobienia " do odhaczenia zostało. W taki sposób zjadłam śniadanie w The Breakfast Club ( swoją drogą, przed wejściem odstałyśmy w gigantycznej kolejce przynajmniej godzinę, także przed wycieczką na śniadanie polecam zjeść śniadanie, czego my nie wzięłyśmy pod uwagę ); spędziłam wieczór leżąc na trawie z jedną z najcudowniejszych osób, jakie było mi dane spotkać na swojej drodze podziwiając samoloty przelatujące nad naszymi głowami ( dosłownie nad głowami / średnio co minutę ) na Heathrow, jednocześnie sentymentalnie wspominając niesamowitość minionego roku; zjadłam lunch w najwyższej położonej restauracji w stolicy tj. Duck and Waffle, przy okazji podziwiając panoramę mojego ulubionego miasta; wzięłam udział w Notting Hill Carnival zachwycając się egzotyką, które pomimo rozbieżności z moimi wyobrażeniami ( wiecie, że parada to nie jeden ciąg, a mnóstwo małych grup idących w sporych odstępach czasowych? ) pozostawiło miłe wspomnienia; wybrałam się na kolejne West End show, i to nie byle jaki - bo czymże byłoby moje życie kulturowe bez jakże klasycznego spektaklu... oh Mamma Mia!
Ostatni tydzień upłynął mi pod znakiem wprowadzania nowej au pair mojej host rodziny w jej równie nową codzienność. Było ciężko, ponieważ dosłownie zderzyłam się z faktem, że od tego moja dotychczasowa rzeczywistość staje się rzeczywistością kogoś innego: moje dzieci stały się jej dziećmi, mój pokój stał się jej pokojem, mój samochód stał się jej samochodem i wszystko, co dotychczas nosiło przydomek " Milena's thing " stało się " Melanie's thing ", chociaż przyznam, moja hostka bardzo starała się tego unikać ( dla mojego dobra psychicznego zapewne ) i zamiast używać imion mówiła " au pair's thing ". Wprowadziłam ją najlepiej jak mogłam, pomagając w każdej codziennej czynności, wprowadzając w towarzystwo, pokazując okolicę, pomagając we wszystkich formalnościach i odpowiadając na wszystkie pytania. Sama w tym czasie miałam bardzo intensywny czas, uczestnicząc we wszystkich pożegnalnych imprezach/lunchach/kolacjach/spotkaniach i zamykając resztę spraw, które zostawiałam za sobą.
Pożegnanie było bardzo trudne i łzawe. Ostatniego dnia spotkałam się ze wszystkimi dziewczynami, z którymi zaprzyjaźniłam się w ciągu ostatnich miesięcy. Morze łez. Następnie pożegnalna kolacja z moją host rodziną, podczas której wspominaliśmy ostatnie miesiące, a na koniec zostałam obdarowana cudownymi prezentami. Kolejne morze łez, płakaliśmy wszyscy. Usłyszałam mnóstwo miłych słów, zaczynając od " byłaś naszą najlepszą au pair " przez  " byliśmy niesamowitymi szczęściarzami mając Ciebie " po " jesteś dla nas jak rodzina i możesz tu wrócić, kiedy tylko zechcesz ". A potem już tylko lot do Warszawy i ocean łez wylewany każdego dnia od powrotu, i tak, mam też na myśli dzień dzisiejszy i zapewne każdy inny, który nadejdzie.
_________________
A teraz czas na opowieść o kolejnej podróży. Dziesięć dni po powrocie do Polski spakowałam swój plecak i dzielnie wyruszyłam w kierunku... no cóż, pewnego zadupia w centralnych Niemczech. Ale to nie jest główny aspekt ten podróży. Po prawie trzech miesiącach rozłąki, odwiedziłam swoją przyjaciółkę, którą poznałam w Anglii, Laurę. Do samej podróży przygotowałam się odkąd tylko wróciłam do Polski, bo co jak co, ale akurat tą wyprawę nazwać hardkorem to za mało. Jako, że z ograniczonych środków finansowych kierowałam się wyborem najtańszej opcji, ( chociaż muszę przyznać, że wyszło super tanio jak na tak długą trasę ) padło na przejazd najmniej dogodnymi środkami transportu... ok, w zasadzie najbardziej przerażający był czas podróży ( 22 godziny w jedną stronę!!!! no, i na drodze powrotnej mi się bardziej pofarciło z przesiadkami i droga do domu zajęła już tylko 18 godzin ha ha ha ) i ilość przesiadek ( 7?!?! to niezbyt pocieszająca liczba dla osoby, którą nigdy wcześniej nie była w Niemczech i za nic w świecie nie poradziłaby sobie z komunikacją w języku niemieckim. ) I pewnie w tym momencie oczekujecie historii rodem z horrorów. Niestety muszę Was zmartwić, cała podróż przebiegła mi zgodnie z planem, bez żadnych zakłóceń i specjalnych przygód. Aż sama Laura witając mnie na stacji była pod ogromnym wrażeniem, że sobie poradziłam ( osobiście nie miałam siły być pod wrażeniem, bo w ówczesnym popodróżowym stanie ledwo kontaktowałam ze światem zewnętrznym. ) Wyjazd upłynął mi na imprezowaniu ( a jakże ) i spożywaniu ogromnych ilości niemieckiego alkoholu, zwiedzania centralnych Niemiec i tak, nareszcie mogłam odhaczyć z życiowe listy uczestnictwo w prawdziwie niemieckim Oktoberfeście ( co prawda nie tym właściwym w Monachium, ale pewnego dnia i tam zawitam! )
_________________
Ah, miło tak bylo powspominać. Jak zawsze, zostawiam Was z galerią zdjęć adekwatną do tematyki posta. Xx

____
typowy niemiecki krajobraz? ;)
Erfurt / Oktoberfest
lokalizacja nieznana

niedziela, 23 października 2016

Scotland, oh Scotland

Uprzedzam: nie mam wymówek.
Przepraszam, że już od tylu miesięcy nie mogę się zebrać na napisanie posta z moimi szkockimi przygodami. Nie będę zatem dłużej się łudzić i niechętnie patrzeć na niedokończony post w wersji roboczej.
Opowiem najkrócej, jak mogę: spędziłyśmy w Szkocji trzy dni: półtora w Edynburgu i kolejne półtora w Glasgow. Wyjazd, z uśmiechem na ustach wywołanym dzięki wspaniałym wspomnieniom, kwalifikuje do kategorii udanych. Zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona i zdecydowanie poleciłabym każdemu, kto taką właśnie wycieczkę by rozważał w swoich planach. Służę pomocą odnośnie informacji związanych z dojazdami, przejazdami, noclegami i atrakcjami.
___
Jako, że moja humanistyczna natura dokonuje buntu, czas na wieńczenie postu galerią zdjęć z naszego majowo - czerwcowego half - termowego wypadu. Enjoy.

wtorek, 30 sierpnia 2016

WHAT A YEAR

Nawet nie wiem, od czego zacząć. Ostatnimi czasy jestem jedną wielką emocjonalną kulką nawet bardziej dosłownie niż Wam się wydaje. Nie mogę uwierzyć, że to już rok. Mój czas w Anglii dobiega końca i chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak smutno i sentymentalnie. Z ręką na sercu mówię, że ostatnie trzysta sześćdziesiąt sześć dni to najpiękniejszy czas w moim życiu. Ostatnie miesiące spędziłam ze wspaniałą host rodziną, która stała się dla mnie jak własna. Było mi dane opiekować się trójką najcudowniejszych dzieci pod słońcem, które kocham bezgranicznie. Spotkałam też na swojej drodze najwspanialszych ludzi z całego świata, przy okazji zawierając przyjaźnie na całe życie. Przez dwanaście miesięcy mieszkałam w przeuroczej okolicy mając time of my life. Zwiedziłam najpiękniejsze zakątki Wielkiej Brytanii i stworzyłam wspomnienia, które pozostaną ze mną za zawsze. Już nawet nie mówiąc, jak ogromny postęp zrobiłam w sferze językowej. Jak wielu wyzwaniom musiałam stawić czoła. Jak wiele sukcesów odniosłam. Jak wiele nauczyłam się o sobie i o świecie. Jak bardzo się zmieniłam:  wydoroślałam, stałam się pewna siebie i zweryfikowałam swoje życiowe priorytety. Decyzja o wyjeździe była najlepszą w moim życiu. Anglia jest moim domem i jestem niesamowicie szczęśliwa, że tak właśnie mogłam nazywać to miejsce przez ostatni rok. Wszystko, czego doświadczyłam to najlepsza lekcja życia, jaką mogłam sobie wyobrazić. Moje marzenia się spełniły, a to wszystko dzięki opuszczeniu strefy komfortu i podjęciu ryzyka. I jestem z tego powodu szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa. Jest duże prawdopodobieństwo, że będę to powtarzać do końca życia.
____
Przepraszam za tak długą przerwę, jednak ostatnio to, co się dzieje w moim życiu to istny kocioł przeplatany seriami płaczu z powodu pożegnań/wyjazdów. Gdzieś tam w projektach wisi zaległy post z wyjazdu do Szkocji. W lipcu odwiedziłam Polskę, gdzie spędziłam dwa tygodnie. Obecnie staram się maksymalnie wykorzystać czas, który mi w Anglii pozostał. Już 12 września wsiądę w samolot do Polski, którym będzie moim ostatnim kursem pomiędzy Londynem a Warszawą jak na razie. Nawet nie wiecie, jak będę tęsknić za swoją angielską rzeczywistością, które była dla mnie istnym spełnieniem marzeniem każdego dnia. W tej notce nie zamierzam zamieszczać żadnych negatywów, co nie znaczy, że ich nie było, ale uwierzcie mi, koniec końców, one wcale nie miały znaczenia.
____
Nie będę już dłużej ukrywać we względnej tajemnicy, co dalej. Więc już tak oficjalnie, w najbliższych miesiącach zaplanowałam wylot do Stanów Zjednoczonych. Na rok, może dłużej, w charakterze au pair. Po ostatnim roku stwierdzam, że ten program jest idealny dla mnie. Praca z dziećmi sprawia mi przyjemność, jestem zadowolona z ogólnego kształtu programu i uwielbiam możliwości jakie płyną z bycia au pair. Na chwilę obecną nie mam pojęcia, gdzie wyląduje w Ameryce, ponieważ jestem na etapie wypełniania aplikacji online i zbierania dokumentów, a myślę, że sam proces nabierze tempa wraz z moim powrotem do kraju, co nie zmienia faktu, że już teraz jestem niesamowicie podekscytowana. Kocham Anglię całym sercem i niesamowicie źle mi, że postanowiłam opuścić ją na dłużej, jednak w tym momencie jestem bardziej niż gotowa na nowe przygody, doświadczenia, ludzi i miejsca. Postaram się informować na bieżąco.
Xxx

niedziela, 22 maja 2016

Keeping up with Milena

NOTTING HILL 
Pełna trwogi próbuje odszukać, kiedy opublikowałam ostatni wpis. Sprawdzam. Z poczuciem winy przyznaje, że zaniedbałam to miejca przeokropnie. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że te dwa miesiące minęły... jak jeden dzień. No, może nie przesadzajmy, może tydzień. Niby nic sie nie zmieniło, a mam wrażenie, jakby mój świat przekoziołkował przynajmniej kilka razy. Oj tak, co jak co, ale wrażeń to mi nie brakuje. Od czego powinnam zacząć? Może od początku.
Kwiecień. Z desperacją łapię za telefon, otwieram piętnaście folderów na laptopie i przegrzebuję pudełko pełne starych biletów. 
Na początku była przerwa wiosenna. Dwutygodniowa. Właściwie to ostatni tydzień marca i pierwszy tydzień kwietnia. Pierwszy tydzień miałam na głowie dzieci po kilkanaście godzin dziennie. Drugi tydzień spędziłam sama w domu, jako, że moja host rodzina wyjechała na wakacje do Hiszpanii, a mnie zostawila z misją wielkich wiosennych porzadków, jakich miałam dokonać z naszym przeogromnym domu. Challenge accepted, mission accomplished. Z racji tego, że miałam więcej czasu, gdzieś tam pomiędzy spędziłam kilka dni w Londynie u Oktawii, trochę poimprezowałam i ogólnie chyba " poużywałam życia " w szerokim tego słowa znaczeniu. Zdecydowanie dobrze zrobiło mi kilka dni bez dzieci.
Po powrocie do " rutyny " dzień za dniem przemijał z prędkością światła i takim sposobem dotarliśmy do połowy kwietnia. A to oznacza mniej więcej tyle: Nadeszła wielkopomna chwila moich 20. urodzin. Tegoroczne urodziny mogę śmiało okrzyknąć najlepszymi, jakie kiedykolwiek miałam. Zarówno moja host rodzina, jak i przyjaciółki sprawiły, że czułam się wyjątkowa i kochana. Cofnijmy sie dwa tygodnie wstecz, kiedy Oktawia przewitała mnie przeeeepyyyszznyyyym tortem czekoladowym odśpiewując co odśpiewać przy takich okazjach trzeba; świętowanie można uznać za otwarte! Kiedy rankiem zeszłam do kuchni na śniadanie, zostałam przewitana bukietem dwudziestu róż  wręczonych przez moich host chłopców i szkatułki z biżuterią wręczonej przez moją host dziewczynkę. Przyrzekam, że te róże roztopiły moje serce. To jednak nie koniec dobroci ze strony mojej host rodziny; nie minęło kilka godzin, a zastałam ich w swoich drzwiach z kopertą pełną własnoręcznie wykonanych kartek urodzinowych i nie tylko ;), kiedy to zostały mi odśpiewane radosne życzenia. Popołudniem wyruszyłam z Laurą w droge do Londynu, obładowane przede wszystkim alkoholem i pościelami i wszystko było ciężkie jak cholera. Gdy doczłapałyśmy się do mieszkania moich hostów w centrum Londynu, tak, moi hości mają swoje mieszkanie w apartamentowcu w drugiej strefie, które zostało mi udostępnione na tenże weekend, zaczęłyśmy preparty. Wieczorem dołączyła do nas Oktawia i koniec końców, oczywiście spóźnione i ta, tym razem różnież nie obyło sie bez problemów z odnalezieniem właściwych ulic, zawitałyśmy w progu głownej atrakcji dni - Ministry of Sound. Według opinii publicznej 8/10, według opinii mojej i dziewczyn 2/10. Niestety na miejscu okazało się, że to zupełnie nie nasze klimaty, ale przynajmniej same sie przekonałyśmy, żeby tam więcej nie imprezować. Szalona noc skończyła sie upragnionym snem kilka godzin przed wcześniej planowanym powrotem. Niedzielną wyprawę zaczełyśmy od spaceru słonecznymi ulicami Londynu, aby następnie udać się do Tate Britain. Oczywiście muzeum zrobiło na mnie ogromne wrażenie, jak większość w Londynie zresztą. Wieczór spędziłyśmy objadając się na Camden Market, a nastepnie łapiąc pierwszej wiosenne prmienie słońca na moim przeukochanym Primrose Hill.
Teraz fast - forward do końca miesiące, ponieważ po urodzinowym weekendzie czas upłynęł mi dość typowo - praca, siłownia, kurs, spotkania ze znajomymi, imprezy, zakupy, Londyn. Gdzieś po drodze ( i na drodze ) miałam stłuczke, ale nie a sie czym chwalić. Zajmijmy sie ostatnim weekendem kwietnia/pierwszym weekendem maja. Właśnie w tym czasie moja podróżnicza strona powróciła do życia.  W piątkowy wieczór udałam się na Victoria Coach Station, oczywiście już po drodze na dworzec autobusowy miałam przygody, za późno orientując się, że Oysterke zostawiłam w domu i wydając shitload hajsu na Travelcard. aby przed północą wspólnie z Oktawią wyruszyć do naszej dream destination... tak, tym razem zawitałyśmy w Kornwalii. Jako, że nasz autobus dojechał na miejsce o godzinie 7 z minutami, sobotni ranek spędziłyśmy w Coście, bo to jedyne miejsce, które o tej porze było otwarte, a my zdecydowanie potrzebowałyśmy odpoczyku po podróży. Szczególnie dlatego, że nie umiem spać w autobusach i na ponad siedmiogodzinną podróż przespałam może połowę, budząc się co kilka minut z powodu bólu szyi/kręgosłupa/dupy/wszystkiego. Gdy na dworze się ociepliło, a godzina zrobiła sie ludzka, wybrałyśmy się na plaże. Newquay, czyli miasto, gdzie spędziłyśmy weekend, posiada bodajże pięć plaż oddzielonych od siebie klifami, z czego z jednego końca miasta na drugi można dotrzeć pieszo w niecałą godzinę. Pogoda tego nam dopisywała, więc pomimo zmęczenia cały dzień spędziłyśmy spacerując po plażach i po centrum miasta i tak w kółko. Widoki są nie do opisania. Zapierają dech w piersiach. Krajobrazy są niczym w raju. Jestem w stanie powiedzieć, że to najpiękniesze, co było mi dane zobaczyć w całym swoim dotychczasowym życiu. Poniżej zostawię kilka zdjęć, chociaż uwierzcie mi, nie oddają nawet w połowie tego, co mogłyśmy zobaczyć na własne oczy. W dodatku uwierzcie mi, niesamowicie trudno jest wybrać kilka zdjęć spośród tysiąca, które zrobiłam w dwa dni. W niedzielę padała od samego rana i przez cały dzień, także naszym głownym i w zasadzie jedynym zajęciem było chodzenie od restauracji do restauracji. A następnie nocny bus do Londynu i poranne poniedziałkowe piesze, bo nie miałam Oysterki! Sozz Oktawia x człapanie na pociag do domu w wykonaniu ledwo żywych nas.
Znowu, reszta maja upłynęła mi dość typowo, powtarzając: praca, kurs, znajomi, siłownia, imprezy, zakupy, Londyn. Kilka wydarzeń, które zachowam dla siebie. Kilka ważnych decyzji, których również na razie nie mogę ogłosić. Mogę za to powiedzieć, że na chwilę obecną jestem szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa.
Opowieści chyba byłoby na tyle. Na pewno w nadchodzących tygodniach zrobię jakiś post podsumowująco/dziękujący, ponieważ już tak niewiele dostało do momentu, kiedy wszyscy moi znajomi ruszą dalej w świat. A co ze mną? ... O tym innym razem. ;)
Trzymajcie się. X
NEWQUAY
TATE MODERN
TATE BRITAIN
RANDOMS
RANDOMS

wtorek, 29 marca 2016

Niezdara

Ze mnie jest. Pewnego piątkowego wieczoru zostałam poproszona o spisanie tychże przezabawnych historii, jakie przytrafić moga się tylko mnie. Zatem idąc za radą mojej przyjaciółki, którą udzieliła mi pokładając się ze śmiechu i zalewając się łzami przy okazji, postanowiłam się tym z Wami podzielić. Bez zbędnego gadania, przechodzę do meritum posta.
Pierwsza przygoda miała miejsce na London Fashion Weekend. Wydarzenie niemałe, także jedną z niepisanych zasad uczestnictwa był smokin' hot look. Wiadomo, robienie się na bóstwo to bardzo złożony proces i w moim przypadku komplikacje dotyczyły jednego z najważniejszych elemtentów, a mianowicie: godna najważniejszego wydarzenia modowego w kraju... kreacja. Cóż, moja sukienka akurat tego dnia nie chciała zbytnio wspólpracować. Wyobraźcie sobie sukienkę z koronkowym tyłem i suwakiem przez całe plecy. Suwak. Właśnie o suwak chodzi. Trzydzieści minut do wejścia vs ja i odkryte plecy. Eureka: Potrzeba nam agrafek! Nie, nie miałam pojęcia, jak po angielsku są agrafki. Słownik też nie miał. Jak widać na powyższym przypadku, to niesamowicie przydatne słowo, także polecam sprawdzić i zapamiętać. Na wszelki wypadek. ;) Takim oto sposobem sytuacja została uratowana, a ja spedziłam dzień paradując z pięćdziesięcioma agrafkami na plecach. FUN.
Historia numer dwa wydaje się mieć poważniejsze konsekwencje, jednak koniec końców przywołując ją z pamięci nie mogę powstrzymac uśmiechu. Typowy wieczór, typowy babysitting, typowe prasowanie. Wydawać by sie mogło, że nic złego stać się nie może. Błąd. Moje zdolności w robieniu niezłych kłopotów postanawiają się objawić akurat tego dnia. Topie kabel od żelazka. Nawet nie wiem, jak Wam to wytłumaczyć. Takim oto sposobem zafundowałam ( w przenośni, bo dzięki Bogu nie musiałam oddawać żadnych pieniędzy ) hostce przyspieszoną decyzje o zakupie nowego sprzętu prasującego.
Sytuacja numer trzy. Nie przeraźcie się za bardzo, ale to była jedna z najbardziej nieodpowiedzialnych rzeczy, jaką zdarzyło mi sie zrobić kiedykolwiek. Kolejna opowieść z serii: mnie nie powinno się w ogóle wpuszczać do kuchni. Nie wiem czy wcześniej wspominałam, ale zaraz po przyjeździe w styczniu grillując wołowinę na obiad przypadkowo dotknęłam rozgrzanej na ponad dwieście stopni grzałki w piekarniku. Koniec końców po nieszczęśliwym wypadku pozostała mi tylko paskudna szrama na dłoni, ale mogło skończyć sie o wiele gorzej biorąc pod uwage, że na widok mojej niesamowicie spuchniętej, bolącej i bordowej wręcz ręki host mama chciała mnie na SOR wieźć i kiedy odmówiłam, bo przecież jestem taaaaaka silna, wpakowała we mnie pół blistra Nurofenu. Tym razem żadnych strat w ludziach, ale mało brakowało do strat w rzeczach materialnych. W roli głównej: makaron do spaghetti. Wrząca woda, makaron grzecznie w wodzie czeka, aby pod wpływem temperatury osunąć się na dno garnka. Przyrzekam, że odwróciłam wzrok od kuchenki na dosłownie moment, aby po chwili ujrzeć płonące kluchy. Edit: Skąd ogień? Makaron zamiast zjechać mi do środka przegiął się po zewnątrznej krawędzi garnka i wpadł prosto w płomienie gazu. Cale szczęście ogień udało mi się ugasić desperacko zadmuchać na amen. Zamiast makaronu, najadłam się strachu. 
Co do wieści z mojego życia, to raczej zbyt wielu ekscytujących nie ma. Albo po prostu nie przywiązuje do nich wagi. Moje życie wpadło w rutynę, chociaż wbrew pozorom robię dużo ekscytujących rzeczy. Wciąż pracuję, wciąż chodzę na kurs, wciąż odwiedzam siłownie kilka razy w tygodniu. Swoją droga, nie pytajcie o efekty, bo jestem pewna, że gdyby moim życiem nie rządził cukier i tłuszcze to byłabym lżejsza pierdyliard kilogramów/centymetrów/rozpaczliwych myśli. Urozmaiciłam także swój plan treningowy o zajęcia grupowe, które są ogromną frajdą. Dalej zwiedzam, dalej wychodze co piątek do pubu na wode kranową, dalej jeżdżę do Londynu kiedy tylko mam okazję i pieniądze. Mogę się pochwalić, że zdałam kolejną część egzaminu na certyfikat, która wbrew moim obawom była banalnie prosta. W Wielkanoc chcąc zachować resztki polskich tradycji na obczyźnie w południe udałam sie do katolickiego kościoła, a potem leniłam się d końca dnia, jak na Święta przystało. Chciałabym obiecać, że postaram się pisać częściej, żeby moje opowieści były choć troche up-to-date, jako, że pamiętnika nie prowadze, a szkoda tracić tak cudne wspomnienia. Także tego, postaram się. Do następnego. x
 SKY GARDEN
BRISTOL