środa, 30 grudnia 2015

2015

Ostatnio mam wrażenie, że mój blog to jeden wielki chaos i pomimo tego, że to zdanie nie wydaje się być najlepszym wstępem, to właśnie nim się stało. Bo tak. Z góry przepraszam za ewentualne utrudnienia w odbiorze. Witam wszystkich. x
Zbliżający się wielkimi krokami koniec roku napawa mnie ogromną chęcią zrobienia podsumowania. Wydaje mi się, że będę się powtarzać po raz setny, czyli ostrzegam przed flakami z olejem w nadchodzącej części, ale wręcz umieram z podekscytowania, aby zebrać w całość to wszytko, co spotkało mnie podczas ostatnich dwunastu miesięcy.
Mogę śmiało powiedzieć, że 2015 był najbardziej przełomowym rokiem w moim dotychczasowym życiu.
Dwa największe wydarzenia to oczywiście ukończenie szkoły plus matura i wyjazd do Anglii. Odbiorem wyników maturalnych zakończyłam pewien etap, a dzień, w którym wsiadłam na pokład samolotu z destynacją London Heathrow był " pierwszym dniem reszty mojego życia ". Nigdy bym nie pomyślała, że cytaty z Plotkary będą realnym odzwierciedleniem mojej rzeczywistości, ale jak widać. ;) Pierwsza połowa obecnego jeszcze roku skupiała się przede wszystkim na nauce i przygotowaniu do egzaminów, ale ciężka praca zdecydowanie się opłaciła i z wyników maturalnych wciąż jestem bardzo dumna i ciągle rozważam wytatuowanie ich sobie na czole z tego właśnie powodu. ;) Trudy pierwszych sześciu miesięcy zdecydowanie zostały mi wynagrodzone w miesiącach kolejnych - druga połowa roku to nowe doświadczenia i spełnianie marzeń. Pomimo tego, co mnie spotkało uważam, że dotychczasowa przygoda jako au pair to najlepsza decyzja w moim życiu i podtrzymuje to, co napisałam kilka postów wcześniej - to największa lekcja życia, jaką mogłam sobie zafundować. Patrzę z nadzieją w przyszłość, bo już za kilka dni rozpocznę kolejny etap - z zupełnie nową rodziną, w zupełnie nowym miejscu, z zupełnie nowymi doświadczeniami.
Kolejny rok, rok 2016, zapowiada się niezwykle ekscytująco. Mam mnóstwo planów, zarówno mniejszych, jak i większych, jednak aby niczego nie zapeszyć... będę o wszystkim mówić na bieżąco, no bo na cóż to tak od razu o wszystkim opowiadać. Mogę Wam za to opowiedzieć o noworocznych postanowieniach. Wiem, wiem, robię to specjalnie, ale mam nadzieję, że udostępniając to publicznie będę się czuła bardziej zobowiązana do ich wypełnienia. Bo to chyba tak działa, prawda? 
2016 to rok:
1. Zmian na lepsze. W tym punkcie można wyróżnić dwa podpunkty:
A. Charakter - chciałabym być bardziej towarzyska i pewna siebie. Tak tak, już teraz jest zdecydowanie lepiej niż było jakiś czas temu, ale wciąż musze nad tym pracować, bo długa droga przede mną. Chciałabym również patrzeć na świat w pozytywach i cieszyć się z małych rzeczy. Nie przejmować głupotami. Więcej się uśmiechać. No i w końcu, poskromić swoje lenistwo, bo czasami to już mnie szlak trafia, że mogłabym robić tak wiele, a nie robię zupełnie nic.
B. Wygląd. Oj pofolgowałam sobie ostatnio, pofolgowałam, a ulubione spodnie dopinać się nie chcą. Waga także nie kłamie wyświetlając liczby niczym z horroru. Czas to zmienić!
2. Podejmowania właściwych decyzji i odnalezienia siebie. Na razie jestem jednym wielkim znakiem zapytania, i niby już coś wiem, ale jednak chce być pewna, że robię właściwy krok w przyszłość.
3. Spełniania marzeń i maksymalnego korzystania z życia. Pod tym względem z przyjemnością będę kontynuowała dobrą passę z roku obecnego.
4. Odkrywania świata. Jeszcze więcej nowych miejsc, ludzi i doświadczeń? Z chęcią!
5. Pielęgnowania posiadanych już relacji z ludźmi. W tym roku zawaliłam i... obiecuję poprawę.
6. Rozsądnego zarządzania pieniędzmi. Jak mogłabym o tym zapomnieć, biorąc pod uwagę, że jestem bankrutem. Nie wiem co się ze mną stało, ale odkąd zaczęłam zarabiać tylko i wyłącznie swoje pieniądze ( chociaż nie wiem, czy kieszonkowe au pair nawet można nazywać zarobkami ) zaczęłam trwonić je niemiłosiernie. Rozrzutność ssie. Potrzebuję trochę samokontroli. Koniecznie.
Jako, że przecież nie chodzi o ilość a jakość, w tym momencie zakończę ową listę. Trzymajcie kciuki, aby się udało!
Swoją drogą ponad trzytygodniowy pobyt w Polsce wywołał we mnie bardzo zaskakujące odkrycie - w zasadzie za dwa dni wracam do UK, i ... wcale nie mam ochoty wracać. Będąc tu z bliskimi, z przyjaciółmi zdałam sobie sprawę, jak bardzo za nimi wszystkimi tęskniłam. Za domem. A z drugiej strony myśl o powrocie na stałe do ojczystego kraju wciąż wywołuje u mnie skrzywioną minę. Prawda jest taka, że jestem ogromnie rozdarta pomiędzy dwoma krajami. Chyba mi tak zostanie już do końca życia - będąc w Anglii tęsknota za Polską, będąc w Polsce tęskno do Anglii, jednocześnie czując się dobrze i źle w każdym z tych miejsc. Emigracja, nawet ta z własnego wyboru jest trudniejsza niż się każdemu wydaje. Co nie znaczy, że nie jest tego warta.
Przede mną nowa przygoda. Pomimo, że nie aż tak emocjonująca jak to było kilka miesięcy temu, to na pewno... inna. Miejmy nadzieję, że tym razem będę miała więcej szczęścia.
Udanego sylwestra i Szczęśliwego Nowego Roku! x
_______________________________
I cannot stop thinking about how messy my blog is. And yeah, this sentence maybe isn't the best way to start with, but well, it is going to stay there. I'm sorry for any possible difficulties. Hello everybody. 
New Year's Eve is coming soon and it's like tomorrow?? and it makes me feel obligated to sum up this year. I feel like I'm going to repeat myself at some points, so I'm warning you against boredom right now, but I'm dying to put together all the things that happened during the last twelve months.
I can honestly say that 2015 was the most crucial year in my entire life.
Two of the most important things this year were graduating from high school plus passing matura exams and au pair programme. Receiving my matura exam certificate ended a big stage of my life and getting on a plane with London Heathrow destination started completely new phase. During the first half of current year I was mainly focused on studying for my exams, but hard work paid off and the results made me really proud. I considered tattooing them on my forehead and sometimes I still do to be honest. But my pains and efforts were rewarded in the second half of the year - which was mostly made of exploring the world and following my dreams. Despite the situation I went through at the end of the year I consider that becoming an au pair was the best decision I could ever make in my life and I do think that it was and still is the greatest lesson in my life that I could ever have. I look forward to the future and in a few days I'm starting another journey - with new host family, in a new place, with quite different experiences.
Upcoming year 2016 seems to be very exciting. I have a lot of plans - some are big, some are small, but I'm not going to tell anything right now, because I think it's better to make live updates from my life. What I'm going to tell you about right now are my New Year's resolutions. I do it on purpose, at least kind of, but making the list public is probably going to force me to actually meet the commitment, isn't it?
2016 will be the year of:
1. Changes. I can devide it in two subsections:
A. Personality. I want to be more outgoing and confident. Even though right now it's much better than it used to be, but I still have a lot of work to do. I also want to see more positivity in the world and let little thing to make me happy. Stop worrying about everything. Smile more. And defeat laziness. I'm too lazy to become less lazy like all the time and I guess that's the problem, but it started driving me mad lately. 
B. Appearance. When my favourite pair of jeans has become too small and scales have started to show horrendous numbers... yeah, that's when I've realized I have to change that. Immediately.
2. Making right decisions and finding myself. Although I've already made some plans, I need to make sure they are right and match my imagination of the future.
3. Following dreams and enjoying life as much as possible. In this case I will happily follow this year's run of luck.
4. Exploring the world. More experiences, more people, more places, more fun? Yes, please!
5. Good relationship with people. This year I kinda failed in relationships with people who are important to me and I promise to fix it!
6. Reasonable money management. I coudn't forget about this point considering the fact that I'm broke, almost. I don't quite know how it happened, but since I'm making my own money, ( I'm not sure if I can call au pair pocket money a real salary ) I'm wasting it so fast and easy. Prodigality sucks. I need self-control. Necessarily.
As the quality is more important than quantity, this list is finished here. Keep your fingers crossed for me!
By the way, after three weeks spent at home in Poland I discovered something very interesting - I don't feel so happy about going back to England as I thought I would. Being here with family and friends made me realize that I had really missed them. And I missed being home so much. But on the other hand thinking about coming back to Poland for good still makes me feel so mixed up. The truth is that I'm torn between two countries and I guess it's going to be like that for the rest of my life. Being in one country makes me missing the other one, yet nowhere I'm completely happy or depressed. Emigration is harder than anyone can think.... but it doesn't mean it's not worth it.
There's a new adventure waiting for me. Maybe it's not that exciting how it was a few months ago, but still it's quite... big. I hope this time I'll have more luck.
Have an amazing NYE party and well, Happy New Year everyone! x

czwartek, 19 listopada 2015

... in places that we've never been, for reasons we don't understand.

W niedzielę spełniło się jedno z moich największych marzeń. Kiedykolwiek. To chyba jedyny wstęp, jaki jestem w stanie z siebie wykrzesać.
Zacznijmy jednak od początku. Nie wiem czy mam mówić o tym, jak bardzo mnie przeraziły piątkowe wydarzenia w Paryżu i jak całą sobotę spędziłam na płaczu, że wcale to Londynu już nigdy więcej jechać nie chcę. No, może nie całą. Większość. Całe szczęście hości ledwo mnie uspokoili i jakoś zebrałam się, żeby w sobotni wieczór wsiąść w pociąg w kierunku Waterloo. Nie żałuję.
Zaczęłyśmy zgodnie z planem, mianowicie od ustawienia się w nie-aż-tak-długiej kolejce do klubu Tape London. Z niewiadomych przyczyn dotarcie do drzwi zajęło nam jakieś dwie godziny, tylko po to, aby usłyszeć, że nie wejdziemy, bo jest too busy tonight. No nic, trochę zawiedzione postanowiłyśmy się nie poddawać i próbować dalej. Wybór padł na Cirque Le Soir. Znowu kolejka. Kolejny stracony czas. Tak, stracony, bo znowu usłyszałyśmy to samo: sorry ladies, it's too busy. W tym momencie rozczarowanie sięgnęło zenitu albo po prostu już straciłyśmy ochotę na clubbing. Tak swoją drogą to dobrze wiemy, o co chodziło. I nie, wcale nie było aż takich tłumów. Ale może to przemilczę, bo nie chce wysnuwać kontrowersyjnych wniosków. Za to powiem Wam trochę zahaczając o to, co chyba powinnam zachować dla siebie, że bywając w takich miejscach od razu otrzymujemy minus pierdyliard do samooceny. Wszyscy tam wyglądają jak milion dolarów. Wszyscy. Jak to jest możliwe?!!
Tak czy owak, nasza szalona noc przybrała kierunek całodobowej restauracji McDonald's. Przemarznięte, znudzone i zmęczone poszłyśmy pochłaniać kalorie pod London Eye, ale tam też nie posiedziałyśmy nadzwyczaj długo, bo wiatr mało co łba nie urywał, więc naprawdę jedyne, co chciałyśmy, to wrócić do domu. Jak postanowiłyśmy, tak też zrobiłyśmy. Czekała nad podróż nocnymi autobusami, przy czym w drugim obie padłyśmy jak muchy i pomimo wrzasków i krzyków rozbawionego towarzystwa dookoła spałyśmy jak niemowlaki. Niestety, to nie koniec drogi, gdyż do docelowej destynacji dzieliło nas półtorej godziny oczekiwania na trzeci, tym razem już poranny autobus. Chcąc nie chcąc postanowiłyśmy wracać pieszo, pokonując tym samym trzy strefy Londynu o dziwo o własnych siłach, ale prawda jest taka, że ledwo się dowlokłyśmy. Pozytywna strona jest taka, że rzeczywiście byłyśmy na miejscu wcześniej, niż dowiózłby nas wyżej wspomniany pierwszy niedzielny autobus. I tak skończyła się nasza klubowa noc, o siódmej nad ranem. Tyle, że w żadnym klubie nie byłyśmy. 
Za to niedziela... Ahh, niedziela to zupełnie inna bajka. Jeszcze chyba o tym nie wspominałam, ale udało nam się załatwić wejście na widownię na live show do brytyjskiego X Factora. Nawet nie wyobrażacie sobie mojej radości, jako, że to jeden z moich ulubionych programów kiedykolwiek. No i Boże kochany, telewizja!! Show biznes!! One Direction!! Moje klimaty as fck. Nawet dzień zaczęłyśmy jak prawdziwe gwiazdy, zwlekając się z łóżka o 15 i dowiadując się, że... musimy być na miejscu o 17.  Co do cholery??!! Zawzięcie szykujemy się do wyjścia. Mija półtorej godziny. Świetnie, a w sam raz, żeby zdążyć na czas. Ha ha ha. Jasne. Nagle na biletach doczytujemy, że mamy dress code. I to nie byle jaki. Dress to impress i red carpet. Jeśli uważacie, że nie da się w dwie minuty z jeansów i trampek zrobić z siebie wersję co najmniej Sylwestrową to uwierzcie mi, można. Jesteśmy tego żywym dowodem. Ale to nic. Idziemy na przystanek, niby trochę spóźnione, ale pełne nadziei, że nie będzie aż tak źle. Przecież co więcej może się zdarzyć. Na przyszłość: nawet tak nie myślcie, bo los uwielbia wręcz płatać figle. Praktycznie wsiadając do autobusu zorientujemy się, że Oysterka została w domu. Całe szczęście tym razem to nie ja musiałam biec na boso po zabłoconych chodnikach. Nie, żeby mi się nic nie przytrafiło, bo byłoby zbyt dobrze. Mnie znowu na bramkach zatrzymało, swoją drogą nie wiem kiedy mi zżarło tyle kasy????? i straciłyśmy kolejne minuty. Cenne minuty. Docierając na miejsce dwie minuty przed 18 mogłyśmy odetchnąć z ulgą. Dlaczego? Orientujemy się, że mamy priority tickets, co mniej więcej oznacza, że tej nocy byłyśmy taktowane jako VIPs. Nie pytajcie, jak udało nam się zorganizować takie bilety. ;) Tak więc na miejsce przyszłyśmy jako ostatnie, a w kolejce ustawiono nas jako pierwsze, a przy okazji zostałyśmy zjechane wzrokiem przez całą resztę ludzi, która pewnie stała tam kilka godzin, zarówno tych w kolejce za nami, jak i tych przy barierkach na zewnątrz. Tak więc czekałyśmy sobie na tyłach trochę zagadywane przez ochroniarzy, przy okazji słuchając prób chłopców z Perfect. Całe szczęście nie stałyśmy jakoś szczególnie długo i nadszedł czas naszego wejścia do studia. Pierwsze wrażenie? Nawet nie mam słów. Wiem, słaba ze mnie blogerka, skoro brakuje mi słów, ale to jedyne, co mogę powiedzieć w tym momencie. Magia. Magia. Magia. No i tak prowadzą nas do naszych miejsc... W pierwszym rzędzie. Jakieś 5 metrów od głównej sceny i ze 2 metry od wybiegu. 3 metry od judges. W O W. Nawet nie zdążyłyśmy ochłonąć po fakcie, że damn mamy front row???, bo za kilka minut na scenie pojawili się chłopcy, nagrywając Perfect dla australijskiej wersji X Factora. I znowu nie jestem w stanie powiedzieć, jakie to uczucie, będąc TAK blisko. Najlepsze na świecie. Potem chwila przerwy i znowu chłopcy, tym razem nagrywając Perfect dla brytyjskiego X Factora. Nie wiem na ile powinnam opisywać to,co się działo przed, w trakcie i po ich występie, to może to pominę, bo raczej wszystko już jest powiedziane na Twitterze. Także kontynuując relację. Znowu trochę przerwy, w międzyczasie uczono nas klaskać i odpowiednio reagować w poszczególnych momentach. Mieliśmy nawet próby, jak mamy " dobrze się bawić "przed kamerami. Live show. Jak wygląda live show wiecie z telewizji, w międzyczasie, kiedy my widzimy reklamy, w studiu biegają ludzie od dekoracji/makijażystki/cała reszta ekipy i ogólnie jest jedno wielkie " zamieszanie ", ale to jest chyba dość oczywiste, co dzieje się w takich momentach. Czy to przed kamerami czy nie, wszyscy byli mili i kochani. Atmosfera w studiu sto na dziesięć. Podsumowując, to był jeden z najlepszych wieczorów w moim życiu i jestem przeszczęśliwa, że miałam okazje tego doświadczyć. Polecam każdemu i sama bym się chętnie jeszcze kiedyś wybrała. I to nie raz. ;)
Ale to nie koniec opowieści. Po zakończeniu programu, tj. nagraniu X Factora i części Xtra Factora z udziałem widowni opuściłyśmy studio. Pod bramą stały rzesze fanek, więc stwierdziłyśmy, że chłopcy pewnie jeszcze są w środku. No to stoimy i my. Zmarznięte, głodne i zmęczone. Dookoła napięcie, pełno paparazzi z drabinami i jedyna ciekawa rzecz, która się wówczas działa to moje omdlewanie. Naprawdę potrzebowałam coś zjeść i napić się wody. W taki wypadku: biegiem po ratunek, którym okazał sie dla nas McDonald's, w którym i tak nie zjadłyśmy, ale to szczegół. Tam czekała nas niespodzianka: w kolejce przed nami stoi nie kto inny jak Nick Grimshaw, którego swoją drogą i tak widziałyśmy przez kilka godzin tego dnia. Nie wiem, czy Nicka znacie, ale ja nie dość, że znam to dodatkowo bardzo lubię, widząc go co tydzień jako jurora tegorocznej edycji X Factora i słuchając go codziennie rano zaraz po tym, jak odstawie dziecko do szkoły w BBC Radio One jako prowadzącego poranny program. Na początku trochę spanikowałyśmy, bo był ze znajomymi, a pomimo, że mieszkamy w sumie w Londynie, to nie spotykamy sław na co dzień ( swoją drogą, raz przez przypadek trafiłyśmy na jakąś premierę filmu i widziałyśmy Anne Hathaway na czerwonym dywanie ) i bałyśmy się podejść, ale jakoś udało się nam go zaczepić, kiedy już wychodził. Był baaardzo miły, porozmawialiśmy trochę o tym jacy oboje jesteśmy głodni w trakcie oczekiwania, aż Oktawia zmieni kamerę w telefonie. Pożegnaliśmy się, życzyliśmy miłego wieczoru i już. Po wszystkim. Droga do domu, która mi się niemiłosiernie dłużyła. Wróciłam do domu o 1, nie mogłam zasnąć do 3, a o 6 musiałam wstać do pracy. Cały poniedziałek byłam nieżywa i chyba nadal tego nie odespałam. Z tego wszystkie w poniedziałek rano zatrzasnęłam sobie dom od zewnątrz i nie miałam pojęcia, jak się dostać. Tak spanikowana to dawno nie byłam, a serce waliło mi chyba jeszcze szybciej o ile to możliwe niż poprzedniego dnia, kiedy to Harry Styles stał dwa metry ode mnie. Cale szczęście sąsiadka była w domu i mi pomogła, bo inaczej to nawet nie chce myśleć, co to by było. W ruch poszła drabina i można było zobaczyć mnie w akcji - wspinającą się na 2,5 metrowy drewniany płot za domem. Nigdy więcej. Reszta tygodnia upływa mi dość typowo, nie dzieje się nic nadzwyczajnego, znowu praca/spotkania ze znajomymi/kurs/nicnierobienie. I tak zleci do kolejnego weekendu. Na nadchodzący mamy zaplanowane świąteczne zakupy. Nie mogę się doczekać!!!
Trzymajcie się, buźka x
PS. Przepraszam za zdjęcia z tego tygodnia, ale zapomniałam aparatu do Ldn i wszystkie są z telefonu :(
Nie mogłam sie oprzeć hahah nasz debiut telewizyjny ;)

środa, 11 listopada 2015

Is it already Christmas??

Pytanie w tytule jest bardzo adekwatne do tego, co od jakiegoś tygodnia dzieje się w Wielkiej Brytanii. Już od pierwszych dni listopada miasta zostały przybrane w świąteczne dekoracje. Jakież było moje zdziwienie, kiedy trzeciego dnia tego miesiąca kawa w Starbucksie wypełniła brzegi czerwonego kubka, kiedy w międzyczasie z głośników płynęło klasyczne Jingle Bells. Z jednej strony mamy jesień w pełni czyli deszczowe, wietrzne i pochmurne dni co normalnie przyprawiałoby mnie o Weltschmerz, ale nie tym razem. Tym razem jestem wdzięczna, że wokoło świecą kolorowe lampki, a choinki uginają się pod ciężarem ozdób, co zdecydowanie uprzyjemnia codzienne funkcjonowanie i pozwala przetrwać w jako takim stanie. 
W tygodniu czas upływa mi bardzo szybko, a w weekendy jeszcze szybciej. Dni spędzam na pracy/spotkaniach ze znajomymi/kursie/siłowni/nicnierobieniu. Ostatnia sobota to pełen chill out, ponieważ hości wyjechali na weekend do babci, a ja zostałam sama w domu, pilnując dobytku. Żartuję, po prostu nie chciało mi sie ruszyć z domu. Spędziłam spokojny dzień, w którym odpoczęłam i naładowałam baterie na kolejne dni.
Niedzielnym rankiem wyruszyłam do Londynu, czyli to, co lubię najbardziej. Na pierwszy ogień poszło British Museum - muszę szczerze przyznać, że jestem zachwycona! Muzeum to głównie epoka antyku, chociaż nie tylko, dlatego wszystkie zbiory starożytności zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Porównajmy mnie do happy bunny biegającego dookoła z oczami jak pięć złotych, no bo jak to, te obiekty naprawdę mają kilka tysięcy lat?? Jak dotąd mogę to uznać za moje ulubione muzeum w Londynie. Kolejnym punktem naszego dnia było zlokalizowanie miejsca, w które udajemy sie w przyszły weekend, żeby to w kolejną sobotę się o to nie martwić. Wbrew pozorom, pomimo naszych starań... i GPSu, teoretycznie krótki odcinek zajął nam przynajmniej półtorej godziny, a potem dosłownie kręciłyśmy się wokół pożądanego miejsca przez kolejne długie kilkadziesiąt minut. Tak tak, przynajmniej zwiedziłyśmy nowe zakątki miasta i koniec końców dotarłyśmy tam, gdzie chciałyśmy. Z opóźnieniem. Nieważne. Cała ta wyprawa nieźle nas zmęczyła, dlatego też wycieczka pod tytułem: dajcie nam jeeeeeeść było dość oczywista. Wybrałyśmy Westfield na Sheperd's Bush i sprawdzoną naleśnikarnię. A potem... wpadłyśmy w zakupowy szał do tego stopnia, że nawet nie zdążyłyśmy porządnie iść na zaplanowaną kawę, bo nam centrum zamknęli. Wieczór spędziłyśmy włócząc się po Oxford Street.. ok, miałyśmy iść do pubu, ale znowu nie trafiłyśmy, takie z nas pierdoły, dlatego zdecydowałyśmy się na kunsztowną kolację w McDonaldzie. Dzień zakończyłyśmy standardowym spacerem, otoczone pięknymi widokami nad Tamizą. I po weekendzie. Jako, że jesteśmy już prawie w połowie kolejnego tygodnia, to zdradzę Wam, że nadchodzący weekend zapowiada się bardzo ekscytująco... Ale na to musimy jeszcze trochę poczekać.
Jako motywator na ten tydzień powiem Wam, żebyście nigdy się nie poddawali. Z własnego przykładu mogę powiedzieć, że jeszcze rok temu byłam przekonana, że w życiu nie czeka mnie nic dobrego, że nigdy nic mi się nie uda, że nic nie ma sensu. Kilka dni temu spędzając kolejny wspaniały wieczór w najpiękniejszym mieście na świecie uświadomiłam sobie, że było warto. Życzę Wam tego samego, postawcie sobie cele i dążcie do nich ... mimo wszystko. Warto przetrwać gorszy czas w życiu. Warto przetrwać wszystko dla momentu, w którym jedynymi łzami są łzy szczęścia.
Miłego tygodnia, buziaki x
___________
The question which I've put as a post title is really suitable for the stuff  happening in the UK in recent days. From the very start of November all towns and cities are covered in Christmas decorations. What a big surprise when on 3rd November my Starbucks coffee appeared in a red cup with Jingle Bells playing in the background. On one hand we have real autumn in here: a lot of rainy, windy days what usually puts me in a bad mood, causing so called Weltschmerz / by the way, if you haven't read The Sorrows of Young Werther - you absolutely should. / but not this time. Now I am thankful that there's so many colourful lights and beautiful baubles on Christmas trees what keeps me going somehow. 
During the weekdays the time flies so fast and even faster during the weekends. On the weekdays I usually spend time working/meeting with friends/going to college/going to gym/doing nothing. I've spent last Saturday on chilling out and resting, because my host fam went to grandma's for two days. And they left me at home so I could be the home guard. JK, I was too lazy to move my ass from bed and actually do something.  So I just stayed in and enjoyed a quiet day.
On Sunday morning I went to London, what is obviously my favourite thing to do. The first place we went to was British Museum - and I can honestly say that I was really impressed! Museum mainly consists of Ancient history stuff and exhibitions make a great impression. I was like happy bunny running around and getting excited about all these ancient stuff, it was like wow are these things really five thousand years old? I think it's my favourite museum in London so far. The next thing on our list was checking the location of the place that we're going to next weekend, so we woudn't have problems on Saturday. But it turned out it wasn't that easy and despite our efforts and sat nav... we wasted so much time walking around and getting lost in quite uncomplicated area. Well, at least we explored some nice and unknown places in da city. We found a place, which we were looking for eventually, but this trip made us literally dreaming about food. We chose Westfield and CrepeAffaire, which we had already known before. And then we went for a quick shopping... alright, not that quick. We didn't even realize it was so long until we heard the announcement that they were closing in 10 minutes. So we had to leave and we decided to spend an evening on Oxford Street. We were supposed to go to a pub, but we coudn't find it. Oh please, again?! How fcked up our sense of direction is?! So we had a nice posh supper at McDonald's. We ended the day on standard walk by the Thames. Yeah, that's it. Now we're in the middle of the week, so I can tell you that next weekend is going to be awesome. But shh. Let's wait and see. 
There we go, now it's the time for some motivational speech. Never give up. I can say from my own experience that a year ago I was sure that there's nothing good about my future and that life doesn't make sense. And now, a few days ago sitting on the bench and looking at beautiful London I've realized that it was worth it. I wish you could do the same, get rid of fear and whatever holds you back. One day the only tears in your eyes will be the happiness ones. 
Have a nice week, xoxo. 
bae xx



poniedziałek, 2 listopada 2015

Sześćdziesiąt cztery.

Dwa miesiące. Paradoksalnie, czas pędzi jak szalony, kiedy najchętniej zatrzymałoby się go w miejscu. Na zawsze.
Kilka dni temu rozpoczęłam trzeci miesiąc swoje przygody jako au pair. Zastanawiałam się długo, jak ma wyglądać ten oto post. W zasadzie dalej nie mam konkretnej koncepcji, dlatego będzie o wszystkim i o niczym. Co u mnie? Nic ciekawego w zasadzie. Ostatni tydzień to half term, czyli spędziłam tydzień na względnym nicnierobieniu. Polecam każdemu tak od czasu do czasu. Oh, i Halloween! Jak mogłam zapomnieć o Halloween! Jako, że nie jestem fanką tego święta, zostałam w domu, ale mogę powiedzieć, że było świetnie! Przez cały wieczór z częstotliwością ... co dwie minuty do drzwi dobijały się przynajmniej kilkuosobowe grupki, chociaż zazwyczaj większe, dzieci w najwymyślniejszych strojach. Świetny wieczór, rozdawane cukierki, których w koniec końców nam zabrakło! sprawiały dzieciakom niesamowitą radość. Jestem na tak.
Co mogę powiedzieć po dwóch miesiącach bycia au pair? Że jak dotąd to była najlepsza decyzja w moim życiu. To wszystko, co się teraz tutaj dzieje to więcej niż sobie wymarzyłam. Jestem szczęśliwa. Kocham życie. Jestem niesamowicie wdzięczna, że mogę być w Londynie kiedy tylko zechcę. Że mogę chodzić na koncerty i wystawy. Że stać mnie na więcej niż kiedykolwiek. Że mam cudowną host rodzinę. Że lubię swoją pracę. Że poznałam tu wspaniałych ludzi. Że spełniam marzenia. Nie.. ja żyję marzeniami. Dosłownie.
Odkąd wyjechałam to czuję, że świat stoi dla mnie otworem i wszystko jest możliwe. Przestałam niepotrzebnie przejmować się opinią innych. Żyję. Po prostu żyję. Albo aż żyję. Nareszcie. Uwolniłam się od wszystkiego, co sprawiało, że byłam nieszczęśliwa. I co chyba najlepsze, sama widzę, jak bardzo się w ostatni czasie zmieniłam. Ten wyjazd to trochę terapia szokowa, która wniosła w moje życie same dobre rzeczy. Stałam się bardziej pozytywną osobą, uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Jestem bardziej pewna siebie, otwarta i przede wszystkim, samodzielna. Przemiana, której nigdy nie doświadczyłabym w Polsce. A tyyyle jeszcze przede mną!
Oczywiście sę też małe minusy programu, nigdy nie ma idealnie. Mała czasem jest marudna, hości czasem się czepiają i czasem nie mogę się doczekać, kiedy pójdę na swoje i nie będę musiała się do kogoś dostosowywać, bo przecież nie mieszkam u siebie. Mówię to, żeby nie było, że jest jak w bajce. Nie jest. Ale jest wystarczająco, żebym była naprawdę szczęśliwa.
Miłego tygodnia, xoxo.
 ___________
Two months. I feel like the time flies so fast when I want it to slow down. Or stop. For ever.
A few days ago my third month of being an au pair has started. I've been wondering about this post for quite a long time. I have to admit that I'm still not sure about it, so I'm going to talk a little bit on everything basically. When it comes to me, there wasn't that much going on during the last days. There was a half term break, so I spent the days doing nothing most of the time. I felt like I needed that, not because I was overworked, but more overwhelmed. Anyway, if you have a chance [ or chonce ], please do the same. You'll thank me later. A few minutes passed until I realized that damn! Two days ago it was Halloween! Considering the fact that I'm not a big fan of this day, I stayed at home.. but I still had fun! There was a knocking on the door around every two minutes and then there was me running happily to open it and give the treat to chilren. A lot of children! We ended up running out of sweets really fast! But it really seemed that the whole trick or treat thing made children happy and it definitely made my day as well.
What can I say about being an au pair after two months? I can say that I'm sure it was the best decision I've ever made in my entire life. I swear, my life's more than I've ever wished for. I am happy. I can honestly say: I love my life. I'm so thankful that I can go to London whenever I want to. That I can go on exhibitions and concerts. That I can afford more than I ever could before. That I have wonderful host family. That I've met so many amazing people. That I'm making my dreams come true.. Or nah. That I'm living a dream. 
Lately I've been thinking a lot about my future whyyyyyy I still have 9 months left?! and I think I've made a decision. I'm not going to talk about it now, because it's definitely too early, but I do believe that I can make it. Since I'm living here, I feel like the world's in my hands. That nothing is impossible. Finally I've stopped caring about other people's opinions. I feel alive. I let go of everything that used to bring me down. And what's the most important - I can see how much I've changed. I think becoming an au pair was some kind of shock therapy, which made me see a lot of good things in life. I've become more posivite person, that's for sure. I'm also more confident and definitely more independent. These are changes, which I'd never experience in Poland. And ahh! So much more is coming!
Of course, there are some little disadvantages of this whole new life, but it can't be that perfect, can it? I just want to make you realize that it's not a fairytale. But it's enough to make me the happiest person on Earth.
Have a nice week, xoxo.

wtorek, 27 października 2015

... if you like to do whatever you've been dreaming about.

Podróże. Ostatni weekend spędziłam na odkrywaniu odległych zakątków Anglii. Cholernie odległych. Słowem wstępu... ładnie powiedziane. A teraz naga prawda. Ostatni weekend spędziłam na gonitwie za boybandem przez pół kraju.
Cała wyprawa rozpoczęła się w sobotni wieczór. Aby wszystko poszło zgodnie z planem, noc spędziłam w Londynie u O. Snu praktycznie wcale... ale przy okazji, nieźle nam się udało z tą zmianą czasu! Dodatkowa godzina snu! Woooohooooo! I tak oto niedzielny poranek zaczął się od dosyć entuzjastycznego: ahoj, przygodo! 
Następne kilka godzin spędziłyśmy przysypiając w siedzeniach National Express, jadąc sześć i pół godziny do.... Newcastle. Tak, Newcastle. Z okna autobusu/pieszej drogi do areny jestem w stanie stwierdzić, że miasto jest naprawdę urocze i warte odwiedzenia. Na miejscu okazało się, że wejście do areny jest zamknięte, przez co musiałyśmy znaleźć sobie miejsca na kolejne kilka godzin. Padło na tyły areny. Pod bramami na backstage już wtedy stała całkiem spora grupa fanek. Więc i my, stoimy, śpiewamy, czekamy... i nagle sobie uświadomiłyśmy, że nie mamy makijażu. Ale jak to, chłopcy mogą pojawić się w każdej chwili, a my takie niewyjściowe?! Z braku laku padło na kryjówkę za krzakami na parkingu #goals. Po tych jakże stresujących chwilach powróciłyśmy pod bramy, gdzie zleciało nam cale popołudnie. Zdaje mi się, że koło godziny 17 przyjechali chłopcy, ale jedyne co widziałyśmy to rozpędzone vany z przyciemnionymi szybami wpadające w bramę z prędkością światła jakieś dwa metry od nas. Mając za sobą szalone biegi przełajowe na trasie brama - płot - brama, czekałyśmy jeszcze jakiś czas w tym samym miejscu, gawędząc sobie z ochroną, policją, tańcząc i śpiewając jednocześnie. Zaczęło się ściemniać, a jakiekolwiek szanse, że ktoś do nas wyjdzie stały się zerowe, więc ruszyłyśmy w ogromną kolejkę do wejścia. Po przejściu wszystkich formalności udało nam się wejść do środka i odnaleźć nasze miejsca. I tym razem czekała na nas bardzo pozytywna niespodzianka: nasze miejsca okazały się być dużo bliżej sceny niż sobie wyobrażałyśmy. Nie wiem nawet, jak opisać sam koncert. Mogę szczerze powiedzieć, że było milion razy lepiej niż na koncercie w Londynie. Może to ze względu na miejsca, bo nareszcie miałyśmy ich blisko i mówie poważnie, zdjęcia i moje nagrania nawet w połowie nie oddają tego, jak blisko byłyśmy! i mogę powiedzieć: fuuuuck, oni są prawdziwi! I na żywo jeszcze piękniejsi! Może dlatego, że chłopcy dali z siebie więcej niż wszystko, bo to ostatni tydzień trasy przed przyszłoroczną przerwą i naprawdę sie starali. Przysięgam, to były najlepsze dwie i pół godziny mojego życia. Ale niestety, wszystko co dobre szybko się kończy. Piętnaście minut po północy wyruszyłyśmy w stronę Londynu. Droga w zasadzie przespana, chociaż muszę przyznać, że spanie na siedząco w pozapinanym pasami fotelu to nie jest moje ulubione miejsce wypoczynku. I tak oto przed siódmą, obolałe i ledwo żywe znalazłyśmy się z powrotem z naszym mieście. Dzień rozpoczęłyśmy poranną kawą, a następnie ze względu na piękną pogodę spędziłyśmy cały ranek i przedpołudnie spacerując po Hyde Parku i Kensington Gardens. Londyn jesienią wygląda przepięknie! I tak oto zakończył się jeden z najlepszych weekendów kiedykolwiek. Jako, że jestem v lucky i takie tam, mam teraz half term i tydzień wolnego. Pierwszy urlop czas zacząć! Wow wow to wylegiwanie się w łóżku, spanie do dziewiątej i szalone maratony filmowe!!
Do następnego! x
before the show ;)
 
 

czwartek, 22 października 2015

Najnowsze wieści z wielkiego świata.

 
Wymyślanie sensownego tytułu to najbardziej frustrujące zajęcie na świecie - w tej sposób mogę usprawiedliwić to durne zdanie, które widnieje powyżej. Cześć wszystkim.
Muszę szczerze przyznać, że dni uciekają mi bardzo szybko. Niesamowicie. Tak szybko, że nawet nie mogę sobie przypomnieć, co robiłam tydzień temu, ale zakładam, że nic nadzwyczajnego, skoro nie pamiętam. Pierwsze, co kojarzę to piątek i moja mock presentation na kursie. I co najważniejsze - poszło lepiej niż sie spodziewałam. Oczywiście ja jak to ja, do prezentacji w ogóle sie nie przygotowałam i wszystko było niezwykle spontanicznie. Co w zasadzie wyszło na moją korzyść. Ogólny tekst przygotowałam kilka dni wcześniej, ale nawet nie pofatygowałam się tego nauczyć. Koniec końców klasa zachwycona, nauczycielka zachwycona i zostałam wychwalona pod każdym możliwym względem. Wyszłam z collegu z bananem na ryju, bo to było dla mnie naprawdę ważne. Chyba najbardziej ucieszyło mnie clear and natural pronunciation czyli to, co zawsze uważałam za swoją największą słabość.
I nadszedł weekend. Sobotę spędziłam w swoim mieście z moja polską kumpelą Olą. Restauracja, drinki, spacery po sklepach, troche zakupów, troche siedzenia w parku. Lubię swoje miasto.
Niedziela standardowo, czyli wyprawa do stolicy.Tym razem odwiedziłymy Westfield Stratford, czyli największe centrum handlowe w Londynie, które jest jednocześnie największym centrum handlowym w Wielkiej Brytanii pod względem liczby odwiedzających. Cały dzień spędziłyśmy w zasadzie na dwóch zagadnieniach: zakupy i jedzenie. Z zakupów jestem zadowolona, z całodniowego jedzenia burgerów też ;) Pozdrowienia dla pana chyba szefa z Nando's przy Oxford Street, niezwykle pozytywnie zaskakująca akcja!
Co do tego tygodnia, to mała jest chora, przez co zupełnie nie mam schedule i moje dnia są całkowicie zwariowane. Raz nie pracuje wcale, a raz, tak jak dzis, 13 godzin w ciągu jednego dnia. Pochwalę się tylko, że we wtorek była w leisure centre na zumbie i było świetnie!! Pisząc tą notkę czwartkowego wieczoru przede mną wizja kolejnych wypraw... A nadchodzący weekend zapowiada się największą przygodę życia! Trzymajcie kciuki, żeby wszystko się udało i do następnego! x
z serii: pochwale się co kupiłam, bo tak. ;)

wtorek, 13 października 2015

Weeeeekend.

Ostatnimi dniami brakuje mi weny... Tak tak, choroba nie odpuszcza i już czwarty tydzień chodzę zdechnięta. Tak, byłam u lekarza, według którego nic poważnego mi nie dolega. No cóż. Nie chce zaniedbywać bloga, dlatego w skrócie opowiem, co wydarzyło sie w miniony weekend, który moge nazwać chyba jednym z najlepszych dotychczas i dodam obszerną fotorelację.
W sobotę z host rodziną odwiedziłam Stonehenge. Prawda jest taka, że sama z siebie bym tam nie pojechała, a jak sie okazało - naprawde warto! Zrobiło to na mnie większe wrażenie niż się spodziewałam - cieszę się, że zostałam pozytywnie zaskoczona. Cała historia z tym związana jest fascynująca. Naprawde polecam. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy sie u znajomych i miałam okazje zobaczyć typową angielską wieś, która zupełnie, ale to zupełnie różni sie od polskiej wsi. Moim zdaniem angielskie tereny wiejskie mają więcej uroku. Też warto zobaczyć na własne oczy.
Niedziela to kolejny udany dzień spędzony w stolicy. Po drodze nie obyło sie bez utrudnień, thanks south west trains, ale koniec końców plany zostały zrealizowane. Na pierwszy ogień poszło Muzeum Historii Naturalnej, gdzie również nie obyło sie bez zdumienia - to. jest. ogromne! Pomimo kilku intensywnych godzin nie udało nam sie zobaczyć wszystkiego. Wystawy są świetne, podzielone tematycznie, bardzo interaktywne i nowoczesne. Na pewno kiedyś tam wrócę! Następnym przystankiem było Westfield. Lunch, małe zakupy i moje pierwsze nabytki z Victoria's Secret. Wieczorem wybrałyśmy się na Louis Vuitton Series 3 Exhibition. I... nawet nie wiem, jak to podsumować, bo brakuje mi słów. Magia. Perfekcja. W każdym calu. Zakochałam się po uszy w tej wystawie i to było jedno z najlepszych doświadczeń w moim życiu. Dzień zakończyłyśmy wieczornym spacerem nad Tamizą. A następnie powrót do domu i kolejny tydzień pracy... Byle do weekendu! ;)