Ostatnimi dniami brakuje mi weny... Tak tak, choroba nie odpuszcza i już czwarty tydzień chodzę zdechnięta. Tak, byłam u lekarza, według którego nic poważnego mi nie dolega. No cóż. Nie chce zaniedbywać bloga, dlatego w skrócie opowiem, co wydarzyło sie w miniony weekend, który moge nazwać chyba jednym z najlepszych dotychczas i dodam obszerną fotorelację.
W sobotę z host rodziną odwiedziłam Stonehenge. Prawda jest taka, że sama z siebie bym tam nie pojechała, a jak sie okazało - naprawde warto! Zrobiło to na mnie większe wrażenie niż się spodziewałam - cieszę się, że zostałam pozytywnie zaskoczona. Cała historia z tym związana jest fascynująca. Naprawde polecam. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy sie u znajomych i miałam okazje zobaczyć typową angielską wieś, która zupełnie, ale to zupełnie różni sie od polskiej wsi. Moim zdaniem angielskie tereny wiejskie mają więcej uroku. Też warto zobaczyć na własne oczy.
Niedziela to kolejny udany dzień spędzony w stolicy. Po drodze nie obyło sie bez utrudnień, thanks south west trains, ale koniec końców plany zostały zrealizowane. Na pierwszy ogień poszło Muzeum Historii Naturalnej, gdzie również nie obyło sie bez zdumienia - to. jest. ogromne! Pomimo kilku intensywnych godzin nie udało nam sie zobaczyć wszystkiego. Wystawy są świetne, podzielone tematycznie, bardzo interaktywne i nowoczesne. Na pewno kiedyś tam wrócę! Następnym przystankiem było Westfield. Lunch, małe zakupy i moje pierwsze nabytki z Victoria's Secret. Wieczorem wybrałyśmy się na Louis Vuitton Series 3 Exhibition. I... nawet nie wiem, jak to podsumować, bo brakuje mi słów. Magia. Perfekcja. W każdym calu. Zakochałam się po uszy w tej wystawie i to było jedno z najlepszych doświadczeń w moim życiu. Dzień zakończyłyśmy wieczornym spacerem nad Tamizą. A następnie powrót do domu i kolejny tydzień pracy... Byle do weekendu! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz