sobota, 29 października 2016

Summer in England / trip to Germany

It's a perfect definition of " Sunday brunch with the view " :)
O ile nie jestem pewna, co mogłoby zostać uznane za domenę moich postów, z łatwością mogę stwierdzić, co zdecydowanie nią nie jest - chronologia. Oh, a skoro już publicznie i oficjalnie się do tego przyznałam, to mogę iść na całość - i zamierzam opowiedzieć co nie co o moich letnich miesiącach ( o wiele cieplejszych i pogodniejszych niż Wam się wydaje! ) w mojej osobistej krainie szczęśliwości... Wielkiej Brytanii, oczywiście.
Lato zdecydowanie należało do intensywnych. Lipiec był miesiącem pożegnań z przyjaciółmi wracającymi do swoich krajów. Ukończyłam kurs i śpiewająco zdałam wszystkie egzaminy. Pod koniec miesiąca, kiedy moja host rodzina spędzała wakacje w Stanach Zjednoczonych, udałam się na dwutygodniowy odpoczynek do Polski, w której w owym czasie moja nieobecność sięgnęła siedmiu miesięcy. Zatem jak było w lipcu? Ciepło, słonecznie i melancholijnie jednocześnie. Za to sierpień... W sierpniu to się dopiero działo! Pierwszy weekend po powrocie z wakacji spędziłam wychodząc do nowych ludzi - i to była najlepsza możliwa decyzja! Poznałam kilka dziewczyn, które w błyskawicznym czasie stały się moimi przyjaciółkami ( wiecie, tak czasem między wami kliknie, że macie wrażenie, że znacie się od zawsze ) plus zyskałam duże grono znajomych. A potem już leciało: impreza za imprezą, wypad za wypadem, pikniki nad pobliskim jeziorem, wspólne lunche i spędzanie razem każdej wolnej chwili ( ahh dzięki ci losie, a może przede wszystkim moja host rodzino, za schedule przypominający bardziej wakacyjne nicnierobienie niż pracę dzięki czemu wolnego miałam aż w nadmiarze. ) Równocześnie korzystając z ostatnich możliwych wypadów do Londynu odhaczałam wszystko, co na mojej liście " do zrobienia " do odhaczenia zostało. W taki sposób zjadłam śniadanie w The Breakfast Club ( swoją drogą, przed wejściem odstałyśmy w gigantycznej kolejce przynajmniej godzinę, także przed wycieczką na śniadanie polecam zjeść śniadanie, czego my nie wzięłyśmy pod uwagę ); spędziłam wieczór leżąc na trawie z jedną z najcudowniejszych osób, jakie było mi dane spotkać na swojej drodze podziwiając samoloty przelatujące nad naszymi głowami ( dosłownie nad głowami / średnio co minutę ) na Heathrow, jednocześnie sentymentalnie wspominając niesamowitość minionego roku; zjadłam lunch w najwyższej położonej restauracji w stolicy tj. Duck and Waffle, przy okazji podziwiając panoramę mojego ulubionego miasta; wzięłam udział w Notting Hill Carnival zachwycając się egzotyką, które pomimo rozbieżności z moimi wyobrażeniami ( wiecie, że parada to nie jeden ciąg, a mnóstwo małych grup idących w sporych odstępach czasowych? ) pozostawiło miłe wspomnienia; wybrałam się na kolejne West End show, i to nie byle jaki - bo czymże byłoby moje życie kulturowe bez jakże klasycznego spektaklu... oh Mamma Mia!
Ostatni tydzień upłynął mi pod znakiem wprowadzania nowej au pair mojej host rodziny w jej równie nową codzienność. Było ciężko, ponieważ dosłownie zderzyłam się z faktem, że od tego moja dotychczasowa rzeczywistość staje się rzeczywistością kogoś innego: moje dzieci stały się jej dziećmi, mój pokój stał się jej pokojem, mój samochód stał się jej samochodem i wszystko, co dotychczas nosiło przydomek " Milena's thing " stało się " Melanie's thing ", chociaż przyznam, moja hostka bardzo starała się tego unikać ( dla mojego dobra psychicznego zapewne ) i zamiast używać imion mówiła " au pair's thing ". Wprowadziłam ją najlepiej jak mogłam, pomagając w każdej codziennej czynności, wprowadzając w towarzystwo, pokazując okolicę, pomagając we wszystkich formalnościach i odpowiadając na wszystkie pytania. Sama w tym czasie miałam bardzo intensywny czas, uczestnicząc we wszystkich pożegnalnych imprezach/lunchach/kolacjach/spotkaniach i zamykając resztę spraw, które zostawiałam za sobą.
Pożegnanie było bardzo trudne i łzawe. Ostatniego dnia spotkałam się ze wszystkimi dziewczynami, z którymi zaprzyjaźniłam się w ciągu ostatnich miesięcy. Morze łez. Następnie pożegnalna kolacja z moją host rodziną, podczas której wspominaliśmy ostatnie miesiące, a na koniec zostałam obdarowana cudownymi prezentami. Kolejne morze łez, płakaliśmy wszyscy. Usłyszałam mnóstwo miłych słów, zaczynając od " byłaś naszą najlepszą au pair " przez  " byliśmy niesamowitymi szczęściarzami mając Ciebie " po " jesteś dla nas jak rodzina i możesz tu wrócić, kiedy tylko zechcesz ". A potem już tylko lot do Warszawy i ocean łez wylewany każdego dnia od powrotu, i tak, mam też na myśli dzień dzisiejszy i zapewne każdy inny, który nadejdzie.
_________________
A teraz czas na opowieść o kolejnej podróży. Dziesięć dni po powrocie do Polski spakowałam swój plecak i dzielnie wyruszyłam w kierunku... no cóż, pewnego zadupia w centralnych Niemczech. Ale to nie jest główny aspekt ten podróży. Po prawie trzech miesiącach rozłąki, odwiedziłam swoją przyjaciółkę, którą poznałam w Anglii, Laurę. Do samej podróży przygotowałam się odkąd tylko wróciłam do Polski, bo co jak co, ale akurat tą wyprawę nazwać hardkorem to za mało. Jako, że z ograniczonych środków finansowych kierowałam się wyborem najtańszej opcji, ( chociaż muszę przyznać, że wyszło super tanio jak na tak długą trasę ) padło na przejazd najmniej dogodnymi środkami transportu... ok, w zasadzie najbardziej przerażający był czas podróży ( 22 godziny w jedną stronę!!!! no, i na drodze powrotnej mi się bardziej pofarciło z przesiadkami i droga do domu zajęła już tylko 18 godzin ha ha ha ) i ilość przesiadek ( 7?!?! to niezbyt pocieszająca liczba dla osoby, którą nigdy wcześniej nie była w Niemczech i za nic w świecie nie poradziłaby sobie z komunikacją w języku niemieckim. ) I pewnie w tym momencie oczekujecie historii rodem z horrorów. Niestety muszę Was zmartwić, cała podróż przebiegła mi zgodnie z planem, bez żadnych zakłóceń i specjalnych przygód. Aż sama Laura witając mnie na stacji była pod ogromnym wrażeniem, że sobie poradziłam ( osobiście nie miałam siły być pod wrażeniem, bo w ówczesnym popodróżowym stanie ledwo kontaktowałam ze światem zewnętrznym. ) Wyjazd upłynął mi na imprezowaniu ( a jakże ) i spożywaniu ogromnych ilości niemieckiego alkoholu, zwiedzania centralnych Niemiec i tak, nareszcie mogłam odhaczyć z życiowe listy uczestnictwo w prawdziwie niemieckim Oktoberfeście ( co prawda nie tym właściwym w Monachium, ale pewnego dnia i tam zawitam! )
_________________
Ah, miło tak bylo powspominać. Jak zawsze, zostawiam Was z galerią zdjęć adekwatną do tematyki posta. Xx

____
typowy niemiecki krajobraz? ;)
Erfurt / Oktoberfest
lokalizacja nieznana

2 komentarze:

  1. Przykro się czytało o Twoich pożegnaniach... sama nie wyobrażam sobie dnia, gdy będę musiała znowu spakować swoje życie w walizki i wyjsc z "mojego" domu.. ehh
    Podróż do Niemiec dość hardcorowa u jestem w szoku, że obyło się bez problemów z transportem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy host tata przy kolacji pożegnalnej zapytał mnie, co było dla mnie najtrudniejsze w ciągu tego roku z nimi to odpowiedziałam " pożegnanie " na co wszyscy sie roześmiali ( taki śmiech przez łzy ) ale to najprawdziwsza prawda.
      Nie martw się tym na razie, zostało Ci jeszcze sporo czasu! POza tym,kto wie, może zostaniesz w USA na dłużej? ;)
      a co do wycieczki do Niemiec, to aż sama jestem w szoku, ale stwierdziłam, że to pierwszy i ostatni raz kiedy zdecydowałam się na tak szaleńczą wyprawę, obiecałam sobie odłożyć trochę kasy, ażeby to następnym razem skorzystać z wygodniejszej ( i dwa albo nawet trzy razy droższej ) formy transportu. :)

      Usuń